W MOJEJ OKOLICY


W MOJEJ

OKOLICY
Źródło: San Fernando Valley, Wikipedia, Maps


Zamieszkałem w Dolinie Świętego Ferdynanda, jakieś 40-50 km na północny zachód od centrum Los Angeles, niemal 40 lat temu i było to około 8000-7000 lat po zjawieniu się tutaj pierwszych ludzi, których obecność kwitują zabytki archeologiczne. Ale nie o prapoczątkach tej okolicy będzie tym razem – kiedyś napiszę i o tym kilka słów, jednak dzisiaj zreferuję co innego. A mianowicie to, że żyję w przestrzeni nasyconej biologicznym śladem istnienia takich tuzów filmu, muzyki, literatury, zbrodni, lotnictwa i filzofii, jak Ayn Rand, Bob Hope, Barbara Stanwyck, Michael Jackson, Scott Fitzgerald, Frank Sinatra, Clark Gable, Susan Sonntag, Lucille Ball, Roy Rogers, Mae West, czy Charles Manson, wymieniajac tylko niektórych.

Genetyka trzeciej dekady XXI wieku pozwala wydłubać z gleby dowody fizyczności człowieka w dwolnym miejscu, w którym zdarzyło mu się wypluć obgryziony paznokieć albo ząb po mordobiciu. Mogłyby to być także: złuszczony naskórek, obcięte włosy albo nieczystość osobista pozostawiona za jakimś krzakiem. Jakby zastanowić się nieco głębiej, to wniosek nasuwa się następujący: zdecydowanie częściej w myślach i rozmowach nawiązujemy do duszy niż do materialnych świadectw naszego bytowania w jakimś czasie i miejscu, a przcież DNA Iksińskiego czy Ygrekowskiej potrafi trwać obok nas niemal nieskończenie długo. Gorzej jest z duszą, z którą raczej nie wiadomo jak jest.
No może z wyjatkiem, doktora Duncana MacDougall – on wiedział. Ba, nawet zważył duszę i w 1907 roku, w periodyku American Medicine, ogłosił, że ludzka waży 21 gramów, a psy duszy nie mają. Po niemal stu latach pojawili się „kopiści”, z których jeden nawet próbował namówić Kościół Katolicki oraz wydziały fizyki, filozofii i inżynierii uniwersytetów Stanforda, Duke i Yale do współpracy, ale nic z tego nie wyszło.
No cóż, tak to już z duszą jest – Platonowi marzyły się trzy, mianowicie racjonalna, uczuciowa i życiowa – ta ostatnia ulokowana była w brzuchu.
Lekarz Galen z Pergamonu wykombinował natomiast, że dusza wypełnia nasze nerwy, a Filonowi z Aleksandrii wyszła lokalizacja duszy właściwej w krwi, bowiem w nerwach miała mieszkać jedynie duchowa esencja człowieka.
Według Starego Testamentu dusza je, pije i się kocha, a uściślając nieco, seksi się zupełnie na wzór cielesny.
Później święty Augustyn przywrócił duszy cechy bezcielesne, ale mimo to uznał ją za widzialną kopię człowieka, taką z uszami, ustami i oczami.
Kartezjusz zaś wskazał miejsce jej zalegania w szyszynce.
Tak więc, ten mały gruczoł wydzielania wewnętrznego, nie bez parady zwany jest nie inaczej, tylko trzecim okiem. Tym nie mniej, ważniejszym od lokalizacji duszy w ciele człowieka wydaje się być zagadnienie urwanej ręki, usunietego wyrostka robaczkowego, czy wymienionej zastawki serca. Czy z utratą zębów, organów wewnętrznych i innych części ciała, ubywa nam też proporcjonalnie kawałek duszy? Nie powiem bo nie wiem. Wiem natomiast, że esencja człowieka zawiera się w jego DNA i ono, jak już wcześniej nadmieniłem, kumuluje się wokół nas bezustannie, ba zostaje z nami doputy dopóki ktoś nie wywiezie wywrotką gleby z szacownym depozytem albo nie spali materaca, zalegającego od kilkadziesięciu lat na poddaszu. Dla mnie te cząstki jestestwa każdego z nas, widzialne dopiero pod elektronowym, skaningowym mikroskopom tunelowym, bywają duchem minionego bytu.

Mawia się, że czyjś duch unosi się nad jakimś miejscem. Może nawet się unosi, ale przede wszystkim zalega. Powiem wiecej, robiąc sobie przejażdżkę antycznym samochodem, ot choćby jednym z tego zdjęcia poniżej, jest niemal gwarantowane, ze zabierzemy ze sobą DNA/ducha oryginalnego właściciela, a może nawet kilku na raz.


OK, OK, już słyszę protesty, bo przecież po odrestaurowaniu, po wyczyszczeniu i wypucowaniu.... Ano niekoniecznie, bowiem jak mawia kustosz Muzeum Nethercutt, nie ma takiej opcji żeby przynajmniej jedna podwójna spirala Iksińskiego lub Ygrekowskiej, albo obojga, nie zaplątała się na zawsze w zakamarki pojazdu. A co dopiero jak wpadniemy z wizytą do byłej posiadłości Franka? Ode mnie z domu, to tylko 8-9 minut jazdy samochodem (niemusi być antyczny) i już można bratać się z jego duchem. Tylko nie pytajcie o jakiego Franka chodzi – przecież Sinatrę zna każdy! Pomykam nieraz na spacery z Ignasią, moją sunią, w okolice pięcio i pół hektarowego pagóra otoczonego murem, na którego szczycie stoi dom o powierzchni ponad 2500 metrów kwadratowych. To tam przy 9361 Ferralone Avenue w Chatsworth, w latach pięćdziesiątych i sześćdzisiątych Franek siał w glebę onego pagóra swoje DNA. Owszem, siał! Przecież nie tak trudno sobie wyobrazić gościa, który po całonocnej kosmicznej awanturze w Avą Gardner i wypiciu wszystkiego


co w takiej sytuacji wypić trzeba, idzie uwolnić swego ducha u podstawy pagóra, za mieszkanie na którym słono płaci. Każdy by tak zrobił, usłyszawszy słowa żony, po jakich „włosy na ścianie rosną” – to cytat stąd. Depozyt Franka, nie jedyny zresztą jaki przez dziesięciolecie z okładem trafił w glebę, uczynił ją, tę glebę, emanujacą jego ducha. Nie wierzycie? Tak, to jego duch(!), do niedawna wirtualny, ale już od kilku lat zupełnie realny – w zasadzie namacalny, widzialny, dzięki technicznym możliwościom trzeciej dekady XXI wieku. Nie ma na naszym globie takiego miejsca gdzie DNA naszych przodków i nas samych nie manifestowałoby się mniej lub bardziej. Dowodzę tego tymże cytatem >

 „Pięćdziesiąt tysięcy lat temu neandertalczyk załatwił się w jaskini na terenie dzisiejszej Belgii, deponując między innymi próbkę swojego DNA. Mocz przylgnął do minerałów w glebie, a kał ostatecznie się rozłożył. Pozostały jednak ślady DNA, osadzone w dnie jaskini, gdzie ziemia spadająca ze stropu i nawiewana z zewnątrz pogrzebała je na wieki, ale nie na zawsze. Bo oto naukowcy wykazali w ostatnich latach, że można znaleźć i zidentyfikować genetyczne ślady neandertalczyków, denisowian, oraz innego rodzaju archaicznego człowieka, nawet w miejscach, w których nie znaleziono żadnych kości”. 

A co? Myślicie, że na Ranczo Spahn’a gdzie urzędowała „Rodzinka Mansona”, tak, tak, tego od morderstwa Sharon Tate i kilku innych, było inaczej? Chyba nie, na pewno nie. On i „familia” zdeponowali tam z pewnością spore pokłady DNA... a to nie więcej niż 11 km minut ode mnie – innymi słowy, tuż, tuż. Nie mam wątliwości, że niesławny duch paskudnego Karola unosi nad tym miejscem, skąd innąd posiadajcym pewien magnetyzm zaszłości w surowej naturze pasma Gór Świętej Zuzanny. Pagór Sinatry i ranczo Mansona W Chatsworth dzieli w linii prostej odległość zaledwie trzech kilometrów, a w połowie drogi między mimi leżą na wieczne spoczywanie i niedaleko od siebie Fred Astair i Ginger Rogers. Czy duchy tej czwórki spotykają się na partyjkę brydża nie wiem, bo o ile jest jasne, że Ginger lubiła licytować szlema w bez atu, o tyle nie ma żadnej pewności czy Charles w ogóle w karty grywał.

W połowie lat pięćdziesiatych minionego wieku inny Rogers, Roy Rogers – król kowbojów, osiedlił się w bezpośrednim sąsiedztwie późniejszego miejsca wiecznego odpoczywania Ginger. Jak się mają relacje genetycznych śladów ich istnienia tak blisko siebie – dosłownie przez płot – nie wiem. Po prostu nie mam pojęcia, gdyż żadno z nich rogersowego DNA po sobie nie pozostawiło. Nad płytą grobową Ginger ponoć widać czasem jakąś poświatę, jakiej osobiście nie widziałem, ale jeśli wierzyć plotce, to jest to duch Wirginii Katarzyny McMath, która została Rogers przyjmując nazwisko drugiego męża jej mamuni. Roy zaś przyszedł na świat jako Leonard Franklin Slye, a Rogersem został 23 lata później dla uczczenia pamęci swojego dentysty z dzieciństwa. Paradoks Roya polega na tym, że oprócz 100-hektarowego rancza w Chatsworth, przyległego do cmentarza, miał jeszcze trzy inne posiadłości niedaleko mojego domu i tam też, chciał czy nie chciał, siał swoje DNA. Kapkę tu, kapkę tam – wiadomo – każdy z nas ma tego pod dostatkiem i szczerze dzieli się z naturą. Ale co z duchem tego człowieka? Jest cztreropostaciowy czy też raczej po jego jednej czwartej unosi się nad każdym z tych miejsc? Innymi słowy: tu głowa, tam dupa i po kończynie albo dwóch gdziekolwiek jeszcze wypadnie? Raczej nie, bowiem epigenetyka zakłóca ten nieskomplikowany obraz relacji DNA z duchem człeka. Gość mieszkał i tu i tam, a zmieniając warunki swojego życia raz naprawiał, a kiedy indziej psuł swój epigenom, dzięki „chemicznym przyprawom” do DNA, uazleżnionym od środowiska w jakim każda komórka jego jestestwa żyła. Do tego wszystkiego, dom w Chatsworth, dzisiaj z działką już ponad 60 razy mniejszą niż za czasów Roya, kupił swego czasu tatko Vala Kilmera i mieszał tam ochoczo swoje DNA, albo jak kto woli ducha, z Roy’owym. Ba, Val i jego kolega szkolny Kevin Spacey ukończyli szkołę średnią, do której później uczęszczała moja córka...niestety, mimo upływu lat, o wpływie aktorskiego ducha na jej życie wciąż jeszcze nic nie wiadomo.

Ale wracajac do innych duchów mojej okolicy, czas wspomnieć miejsce gdzie kilka nie byle jakich dusz rezydowało przez trzydzieści kilka lat. Pięć kilometrów na północny wchód od od mojej „jaskini”, czyli godzinkę ulicami na piechotę, przy 10 000 Tampa Avenue w Northridge, w 1935 roku stanął na pięciu hektarach dom marzenie. Richard Nuetra zaprojektował go dla Józefa Sternberga, który z Marleną Dietrich kręcił tam nie tylko filmy. Depozyty ich DNA splotły się nieco później z materiałem Alisy Zinovyevny Rosenbaum, znanej bardziej jako Ayn Rand, która kupiwszy ów dom, napisała w nim powieść „Źródło”, a inspiracją dla postaci Howarda Roarka, był nie kto inny jak sam Neutra. Czy zostało w glebie coś z materii lub czy ich dusze wciąż nad tym miejscem się unoszą nie mam zielonego pojęcia, bowiem w 1972 roku pełna obaw o sakralizację obiektu przez wyznawców kultu Marleny i Ayn, pewna wściekła sąsiadka odkupiła posiadłość od następnych już właścicieli architektonicznej perły i wysłała tam buldożer.

W tym samym Northridge, 20 minut 
na piechotę na wschód, przy 18650 Devonshire Street do dzisiaj czuć ducha Barbary Stanwyck, ale nie tylko, bowiem Zeppo Marx, najmłodszy ze słynnych braci, kupił przyległe do jej posiadłości 35 hektarów i na połączonych gruntach hodowali konie, dużo, dużo koni. Zwierzyny było tam zawsze sporo, bowiem kiedy czas Barbary minął, w glebę wokół tego samego domu strząchał swoje DNA Jack Oakie, któremu często towarzyszyła zgraja chartów afgańskich, bywało że nawet w liczbie stu. Jeszcze w czasach Marxa i Stanwyck, na przyległościach ich posiadłości powstał hipodrom, którego okres świetności zamykali, koncertujący tam w końcu lat 60-tych i oczywiście trwoniący swoje DNA, kolesie z Jethro Tull, oraz Jimi Hendrix, Joe Cocker i wielu, wielu innych zacnych muzyków. Tak wielu, że żaden duch nie unosi się już nad tym kiślem kwasu dezoksyrybonukleinowego zabetowanego na potrzeby lokalnego uniwerku stanowego.

Wciąż w Northridge, zawróciwszy z powrotem nieco na zachód i przchodząc koło domu przy 8300 Lemarsh Street, można ponoć przeciąć się z nieśmiertelnym pierwiastkiem Clarka Gable albo Carole Lombar, albo nawet ich obojga. „Ponoć”, bowiem mimo, iż posiadłość ta jest z nimi kojarzona, to raczej bez gwarancji, że tam mieszkali. Wyznaję szczerze, że nie zdarzyło mi się takie przecięcie, ale może to kwestia pory dnia – w nocy raczej tam nie bywam.

Idąc wzmiankowaną już kilka razy ulicą Devonshire jeszcze kawałek w kierunku mojej „jaskini", na południowo zachodnim rogu skrzyżowania z aleją Corbin, na dwu-hektarowej działce stał w latach 40-tych dom, którego styl właścicielka okreslała jako razdezvous „wczesnego stylu wiktoriańskiego z amerykańskim stylistycznym bękartem”. Właścicielką była Lucille Ball, która nawet lata p:ao sprzedaży domu i przeniesieniu się do Beverly Hills, wracała z mężem i z łezką w oku na przechadzki wokół byłej umiłowanej posiadłości. No bo jakże inaczej, skoro tyle materii i/albo ducha po jej angielskich, szkockich, francuskich i irlandzkich przodkach pozostało tam, zmieszane z rozpustnym, zalkoholizowanym, przepalonym i awanturniczym w charakterze DNA Desi Arnaza, jej kubańskiego i nie mniej sławnego męża, któremu wielokrotnie musiała młotkiem 
rozwalić szybę w samochodzie, żeby w okolicy domu zapanował spokój.

Encino, dzielnica w południowej części Doliny Św. Ferdynanda, nazwę zawdzięcza hiszpańskiemu zawołaniu na kalifornijski dąb z rodziny bukowatych (Quercus agrifolia), drzewu najmniejszej troski (kategoria w ocenie stopni zagrożenia gatunków przyjęta w czerwonej liście Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody). Jest ono wiecznie zielone, twarde i ciężkie, ale o niewielkiej wartości poza paliwem. Dzielnica „Dąb” leży dziesięć kilometrów na południowy wschód ode mnie, na północnych stokach wschodniej części pasma Gór Św. Moniki i między swoje mało użyteczne ale urodziwe drzewa zaprosiła w 1939 roku Clarka Gable z jego trzecią żoną - czwarta i piąta też tam później po kolei zamieszkay. Dom na ranczo „Rhetta Butlera” przy 4543 Tara Drive, miał dziewięć sypialni i był posadowiony na ośmiu hektarach terenu z wolnostojącym garażem, gajem cytrusowym, winnicą, zagonami lucerny, stodołą, chlewem, kurnikiem i stajnią dla koni. „Król Hollywood” przemieszkał tam 21 lat i tamże ducha wyzionął przy wymianie opony w swoim traktorze. Jestem przekonany, że paleogenetycy cywilizacji jaka wyprodukuje Svante Pääbo 2.0, będą mieli kłopot obfitości z materiałem do obróbki. A to dlaczego, zapyta ktoś? To proste - wystarczy wyobrazić sobie kłębowisko podwójnych spiral woluntaryjnie złożonych na Gable’owej posesji przez tuziny pięknych i wiekich z Hollywood’u. Oj, gwarantuję, duch-ci tam na duchu w obfitości...

Gdy Clark szukał domu w Dębie, tak, nie na, tylko w Dębie, Scott Fitzgerald już od dwóch lat mieszkał i deponował swoje DNA - czytaj zostawiał duszę – 25 minut spacerkiem odeń, pisząc ostatnią, wydaną już pośmiertnie powieść, czyli „Ostatniego z wielkich”. Adres 5521 Amestoy Avenue w Encino dzisiaj nie istnieje, bowiem Edward Everett Horton, właściel domu i ogromnej posesji, na terenie jakiej jeden z domków gościnnych wynajmował Fitzgerald, został zmuszony do sprzedaży gruntu pod budowę autostrady nr 101 i przyległego kompleksu parków ze sporym jeziorkiem, które czasami obchodzę sportowym krokiem. W związku z ogromem przekształceń jakimi teren ten został dotknięty, próżno byłoby szukać tam jakichkolwiek resztek kwasów dezoksyrybonukleinowych pisarza Scotta i aktora Edwarda. Duchy obu jednak z pewnością manifestują się w okolicy, bo oto stając na moment przy winklu Amestoy i Killion, można wciąż zobaczyć tabliczkę z nazwą dawnej wjazdowej uliczki do posiadłości E. E. Hortona, a zmrużywszy oczy, poczuć na szyji spiralne zawijasy ducha geniuszu Fitzgeralda. Ale to nie wszystko, bowiem w Encino działo się wiele zarówno przed jak i po tych jegomościach.

Dziesięć lat wcześniej ogromny teren, obejmujący większą część, jeśli nie czałość, póżniejszego rancza Hortona, zakupił dziwak z grubą forsą żeby urządzić tam lotnisko i zrobić jeden z droższych filmów, który nie zarobił na siebie, ale Howard Hughes mógł sobie na to pozwolić. To on i 18-letnia Jean Harlow oraz 75 pilotów szaleli przez trzy lata na ponad pięćdziesięciu samolotach z czasów pierwszej wojny światowej, zakupionych przez Howarda na potrzeby filmu Aniołowie piekieł (Hell's Angels); kuriozalnie, stanowiły one przeszło połowę stanu samolotów użytych przez lotnictwo amerykańskie w czasie wojny. Materiału genetycznego, zdeponowanego na Caddo Fields,

(zdjęcia: Facebook -  Valley Relics Muzeum, July 27, 2021)
starczyłoby pewnie już wtedy na załadowanie ciężarówki, a przecież potem powstało tam jeszcze grube kilkadziesiąt mniej lub bardziej wiekopomnych dzieł; mimo to ducha sztuki filmowej okresu wczesnego dźwięku raczej niewiele tam się wyczuwa.

Kapkę ponad kilometr na południe-południowy zachód, przy 4750 Louise Avenue, zamieszkał w 1951 roku John Wayne. Trzy lata później wprowadziła się tam aspirująca aktorka, Pilar Pallete, córka peruwiańskiego senatora i trzecia żona Johna. W stylowym kolonialnym domu, zbudowanym dwadzieścia lat wcześniej, nie tyle mieszkali co raczej bywali przez 15 lat, wydając na świat ostatnią trójkę spośród siedmiorga dzieci kowboja z ekranu. Trudno orzec ile ducha vel DNA z Wayneowej ferajny zostało w tym miejscu do dzisiaj, bowiem w 2009 roku przewrócono tam każdy skrawek gleby żeby piękny kolonialny dom zastapić irytującym arabskim w stylu „pałacem” za niemal 20 milionów USD.

Natomiast kilka rzutów beretem na wschód od pseudoarabskiego kszmarka, jest miejsce gdzie sporo pracy czeka przyszłych badaczy kopalnego DNA. Przy 4259 Hayvenhurst Avenue w Encino, gdzie w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych mieszkały dwie rodziny „C”, mianowicie Carson i Cash, jeden Johnny po drugim. Pierwszy w 1955 roku zakupił dom za nieziemską na tamte czasy sumę 42 tysięcy USD, po czym trzy lata później odsprzedał ją drugiemu za równie nieziemską sumę 45 tysięcy, także USD. Opowiadają o tym co nieco tutaj. Za jak nieziemską sumę Johnny Cash sprzedał ten dom po trzech latach nie wiadomo, ale z pewnością było to już blisko nieziemskich 50 tysięcy. To ten dom, z szarym dachem i czerwoną kropką na nim.


W 2014 roku ktoś kupił go za nieziemskie 1
853 500 USD i pruje tam w glebę swój materiał genetyczny niewiadomego pochodzenia, namnażając z roku na rok wartość domu, która AD 2023 wynosi już jeszcze bardziej nieziemskie trzy miliony trzysta tysięcy USD, co oczywiste.

Dziesięć lat po drugim panu „C”, to jest w roku 1971 jakieś 800 metrów na północ przy tej samej Aleji Hayvenhurst, pod numerem 4641, zamieszkała rodzina Jacksonów, tak tych od Michaela, i jak dotąd dom na niemal hektarowej działce jest w ich posiadaniu. To tylko 20 minut samochodem, więc jak mam ochotę na luksusowe zakupy w drogim sklepie Gelson's, niemal na przeciwko ich posesji, to zawsze dopadają mnie wspomnieniowe dreszcze z tego oto powodu. Pięćdziesięcioletnia z okładem historia parceli mogłaby zaoferować do rozwiązania jedynie genetyczny węzeł gordyjski, szczególnie, że Jacksonowe pdwójne spirale przenikają tysiące nieuświadomionych zrzutów DNA ważnych osobistości z szerokiego spectrum sztuki, biznesu i polityki oraz wszystkiego co wam przyjdzie do głowy. Michael i reszta Jacksonów pomieszkiwali okresowo w wielu innych miejscach w Encino, ot choćby w 1982 roku, w czasie rozwałki oryginalnego domu i wybudowania na jego fundamentach wymarzonej chaty. Jednakże duch Michaela pozostał chyba w największym stopniu w Neverland Ranch, jakieś 190 km na północ od domu w Encino. 

Jeszcze tylko kilka zdań o moim otoczeniu, bowiem zdaje się, że mógłbym tak ciągnąć niemal w nieskończoność. Czyżbym zapunktował mieszkaniem w epicentrum rojowiska wielkich, sławnych i zamożnych? No, nie zupełnie. W obrębie wielkiego LA są pod tym względem okolice znacznie bogatsze. Tym niemniej w Dolinie Św. Ferdynanda, 20-25 km od Hollywood, musiało być w latach dwudziestych, trzydziestych i później coś na tyle atrakcyjnego, że kusiło wielu do zakotwiczenia się tutaj. Jest to ogromny teren, na którym zmieściłaby się Warszawa razem z Opolem albo dwa Krakowy i Duszniki Zdrój, biorąc pod uwagę dzisiejszą powierzchnię tych miast. Obecnie żyją tutaj niemal dwa miliony ludzi, ale 29 marca 1915 roku, w dniu głosowania w sprawie przyłączenia Doliny do półmilionowego Los Angeles rezydowało na tym ogromnym terenie zaledwie kilka tysięcy osób. Ziemia była tania, wody pod dostatkiem, natura jeszcze nieskażona cywilizacją, a perspektywy ogromne. Nic więc dziwnego, że w roku 1930 mieszkało tutaj już 77000 osób, dziesięć lat póżniej dwa razy tyle, a w ciągu następnych 20 lat liczba mieszkańców wzrosła następne pięć razy. To tutaj, w południowo-wschodniej części Doliny, w Toluca Lake przy 10346 Moorpark Street, Bob Hope zbudował w 1939 roku swój dom w stylu angielskim. To stąd, z tej samej okolicy, po ukończeniu szkoły średniej w wieku lat 15, niejaka Susan Rozenblatt, polsko-litewska Żydówka, po ojczymie Sontag, wyjechała na studia w Berkeley oraz swoje biseksualne doświadczenia. Co więcej, w Toluca Lake, na Valey Spring Lane pod numerem 10042, mieszkała Amelia Earhart, a na przeciwko, lekko po skosie, pod numenrem 10051 Frank Sinatra w swoim pierwszym domu w Dolinie.

Na wschód od Encino, jest dzielnica Tarzana, zawdziędzająca swoją nazwę – tak zgadliście – Tarzanowi, a rzecz ujmując precyzyjnie, Edgarowi Rice Burroughs, ojcu postaci i autorowi wszystkich 24 powieści o dziecku wychowanym do dorosłości przez Kalę, matkę-małpę z fikcyjnego gatunku Mangani. 
W 1919 roku Burroughs zakupił od generała Harrisona Gray Otisa, założyciela Los Angeles Times’a, ogromne ranczo, nadając mu nazwę Ranczo Tarzana i tak już zostało do dzisiaj, z pominięciem w nazwie słowa ranczo. Duchy Mae West i Shirley Temple też rezydują w okolicy, jednej w Tarzanie, drugiej po sąsiedzku, w Van Nuys, a kapkę dalej, we wspomnianym już szereg razy Northridge, na ulicy Parthenia, pod numerem 17430 można poczuć powiew świszczącej batuty Iny Ray Hutton, a może nawet usłyszeć odgłosy jej stepowania.

Na widocznych z mojego domu wschodnich stokach Pagórków Simi, wysyconych duchem niezliczonej ilości gwiazd ekranu, rozegrał się nie jeden dramat, nie jedna miłość zakwitła i przeminęła, nie jedna wojna żniwo zebrała. Jesse Louis Lasky, pionier hollywódzkiej producji filmowej i założyciel Paramount Pictures zakupił w 1914 roku kawał ziemi byłego Rancza Ahmanson, nazywanego później Lasky Mesa i stworzył tam filmowy raj, którego bramy otworzył
Cecil B. DeMill obrazem Rose of the Rancho, potem były Santa Fe Trail, The Thundering Herd, They Died with Their Boots On i wiele innych, ale przede wszystkim to właśnie tam powstała słynna scena z końca pierwszej części „Przeminęło z Wiatrem”, gdy w promieniach wschodzącego słońca, Scarlett (Vivien Leigh) przysięga na Boga, że nigdy więcej nie będzie głodna. Przeszedłem ten teren i okolice wielokrotnie, potykając się czasami o jakiś kamień, najczęściej zaś jakby zupełnie o nic, a jednak z zachwianiem równowagi... Hmm, czyżby o zgubioną, skołtunioną plątaninę podwójnej spirali tysięcy twórców ruchomego obrazu? Nie wiem, może, ale nawet jeśli nie o nią, to i tak na Lasky Mesa czuje się eteryczną obecność Olivii de Havilland, Ronalda Reagana, Errola Flynna, Anthony Quina, Vanessy Redgrave, Johna Gielguda, Gregory Pecka, Kay Francis (wielkiej zapomnianej), Jennifer Jones (najbardziej niedocenionej zdobywczyni Oscara) – oj, dosyć przcież nie nie wymienię wszystkich... zero szans.

Kończę polskim akcentem. W Granada Hills, w północnej części Doliny, około 12 km od mojego domu, mieszkał Stanisław Szukalski – człowiek zasugujący na berło osobliwości i koronę absurdu wszechpolskości. Są tacy, którzy mawiają o nim „Michał Anioł XX wieku”. O Kalifornii on mawiał, że jest to „kulturalna Syberia Ameryki”, a o sobie powiadał: „jestem najwspanialszym człowiekiem w historii ludzkości”, natomiast w liście do Jana Pawła II podpisywał się: „rzeźbiarz, heretyk, patriota”. Według Szukalskiego wszyscy wywodzimy się z Wyspy Wielkanocnej, nad którą rok po śmierci artysty rozrzucono jego prochy, zgodnie z tym co 
zaplanował jako swój powrót do jądra istnienia, do pierwocin Polaków i całej ludzkości (wybaczcie, no comment!). Napisano o Szukalskim tak wiele, że jakiekolwiek dalsze słowo na jego temat ode mnie byłoby warte tyle samo co jego „teoria macimowy”, czyli wywodów o prajęzyku. Duch Szukalskiego musiał wypruć się z ciała przed kremacją artysty i teraz krąży w opowieściach o jego rzeźbach, obrazach i pismach, a także zawiera się w filmie (opis) Ireneusza i Anny Dobrowolskich, we współpracy z Leonardo DiCaprio, zatytułowanym Walka: życie i zaginiona twórczość Stanisława Szukalskiego – wersja z polskim lektorem (Struggle: The Life and Lost Art of Szukalski – wersja oryginalna); aktor traktował Szukalskiego jak przyszywanego polskiego dziadka. Gorąco polecam obejrzenie filmu, poszperanie informacji w szufladach Google’a o tym zbanowanym w PRLu artyście, który uważał się za odkrywcę większego niż Kopernik, za patriotę bez kraju. Oryginał to był większy niż jakakolwiek znana mi postać z literatury, rzeczywista lub fikcyjna – obojętne.

Wszystkim, którzy przeczytali ten tekst do końca, gratuluję wytrwałości i pełen uznania dziękuję z góry za komentarze.

P.S. – wielce charakterystyczne dla Doliny Św. Ferdynanda są jej dwa atrybuty, czyli „choroba lub gorączka dolinna”, o czym wspominałem w tutaj, oraz pojęcie „valley girl” (dziewczyna z doliny), którą to cechę lub nawet zestaw cech świetnie oddaje utwór Franka Zappy w wykonaniu jego 14-letniej córki, Moon.

Komentarze

  1. "No może z wyjatkiem, doktora Duncana MacDougall – on wiedział. Ba, nawet zważył duszę i w 1907 roku w periodyku American Medicine ogłosił, że ludzka waży 21 gramów, a psy duszy nie mają." ... w XVII wieku zbadano, że ma 8 gramów, ale kto i co... nie pamiętam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Noetic Sciences and other Wissenschaften podaje, że podczas eksperymentu NRD-owskich naukowców w 1988 roku stwierdzono:
      „Dusza ludzka waży 1/3000 uncji! To zdumiewające stwierdzenie wschodnioniemieckich naukowców, którzy niedawno zważyli ponad 200 nieuleczalnie chorych pacjentów tuż przed i bezpośrednio po ich śmierci”.
      W każdym przypadku utrata wagi była dokładnie taka sama – 1/3000 uncji (9.44984104 miligramów).
      „Nieuchronnym wnioskiem jest to, że potwierdziliśmy teraz istnienie duszy ludzkiej i ustaliliśmy jej wagę” – napisał dr Becker Mertens z Drezna w liście wydrukowanym w niemieckim czasopiśmie naukowym Horizon.
      „Wyzwanie przed nami polega teraz na dokładnym ustaleniu, z czego składa się dusza” – kontynuował. „Jesteśmy skłonni wierzyć, że jest to forma energii. „Jednak nasze próby zidentyfikowania tej energii do tej pory zakończyły się niepowodzeniem”.
      Raport eksperta, którego współautorem jest fizyk Elke Fisher, otrzymał mieszane recenzje od czołowych naukowców z całego świata. Gerard Voisart, czołowy francuski patolog, był szczególnie krytyczny, twierdząc, że różnicę wagi między żywymi a zmarłymi można wytłumaczyć powietrzem opuszczającym płuca. Ale dr. Fisher i Mertens powiedzieli, że wzięli to pod uwagę przy dokonywaniu obliczeń. Ponadto stwierdzili, że urządzenie, którego użyli do ważenia duszy, ma margines błędu mniejszy niż 1/100 000 uncji.
      „Przyszło nam do głowy, że utrata wagi może być wynikiem natychmiastowego pogorszenia stanu fizycznego” – powiedział dr Fisher. „Ale po wyczerpujących badaniach zgodziliśmy się, że tak nie jest. Jedynym możliwym wyjaśnieniem jest to, że mierzyliśmy utratę ludzkiej duszy lub jakiejś siły życiowej”.
      Komunistyczni naukowcy uważali, aby nie łączyć swoich badań nad duszą z nadrzędną istotą lub z życiem pozagrobowym. Ale przywódcy kościelni, z którymi skontaktowała się prasa europejska, powiedzieli, że raport ekspertów potwierdził istnienie Boga i nieba – i pochwalili ich przełomowe badania.
      „To ironiczne, że komunistyczni naukowcy szukali duszy, a tym bardziej deklarowali, że ją znaleźli” — powiedział pewien duchowny.
      Wielokrotne próby uzyskania oficjalnego oświadczenia Watykanu zakończyły się niepowodzeniem. Ale jedno wysoko postawione źródło powiedziało, że papież Jan Paweł II był świadomy niemieckich badań. I podobno był pod wrażeniem. „Kościół rzymskokatolicki nigdy nie zajmował się wagą duszy, ale jesteśmy zadowoleni z naukowego potwierdzenia jej istnienia” – podało źródło.

      Usuń
    2. Kapitalny przykład wysiłku naukowców, by zmaterializować tajemnicę ;-) Tak swoją drogą bardzo ciekawy cały Twój tekst o duchu/ duchach miejsca.

      Usuń
    3. Krzysztofie, jak zwykle ciekawy temat poruszasz, za co serdecznie Ci dziękuję. Nie dość, że z cudowną dozą humoru i lekkości, to jeszcze ugruntowanej wiedzy. Nigdy mnie Stany nie pociągały, lecz po tym artykule aż mi się oczy zaświeciły na te wszystkie „wycieczki w czasie i przestrzeni” ku osobowościom znanym mi jedynie z kina lub mediów. Masz wielkie szczęście, mogąc mieszkać tak blisko miejsc, w których ongiś bywali ci, których działania dały się zapisać złotymi zgłoskami w historii sztuki i panteonie gwiazd. I pewnie jesteś z tego zadowolony?

      A teraz pozwól, iż odniosę się raptem do kilku zdań, niejako w ich uzupełnieniu tudzież poszerzeniu.
      „Według Starego Testamentu dusza je, pije i się kocha, uściślając nieco, seksi się zupełnie na wzór cielesny.”. Akurat czytam Biblię regularnie, więc dopowiem, że w Starym Testamencie słowo dusza najczęściej oznaczała człowieka. „Za dni Noego (...) niewielu, to jest osiem DUSZ, ocalało przez wodę” (1 P 3, 20; Biblia Tysiąclecia), co – jak widać – podtrzymuje i Nowy Testament.
      „Albowiem krwi DUSZ waszych będę się domagał” (Rdz 9, 5; Wujek)
      W kwestii Augustyna, mojego ulubionego świętego i filozofa: „Później święty Augustyn przywrócił duszy cechy bezcielesne, ale mimo to uznał ją za widzialną kopię człowieka, taką z uszami, ustami i oczami”. Otóż wcale nie później. Duszą był człowiek zarówno z pierwiastkiem duchowym, jak i cielesnym. Augustyn z Hippony studiował Słowo i bardzo dobrze je interpretował. Natomiast dary Ducha świętego posiadał rzadką umiejętność widzenie świetlistości wokół istoty żywej i potrafił to zjawisko „świecenia” opisać. Nawiasem mówiąc o świetlistości w sztuce także mówił, co podaje sztambuch „Dzieje sześciu pojęć” – prof. Tatarkiewicza.

      „Kartezjusz zaś wskazał miejsce jej zalegania w szyszynce. Tak więc, ten mały gruczoł wydzielania wewnętrznego, nie bez parady zwany jest trzecim okiem. No bo jak inaczej, skoro to właśnie tam ma mieszkać dusza?”. Miał prawo do sformułowania takiego wniosku, jak wiele innych. Te wnioski – na szczęście – nie są wyrocznią, gdyż w 21 wieku inni filozofowie, a wśród nich choćby S. Nikołajewicz Łazariew stwierdził, że to nie my mamy duszę, a dusza ma nas i dokona podziału procentowego istoty ludzkiej: 95-97% stanowi dusza, a zaledwie 3-5% jest naszym ciałem fizycznym. Inni „badacze dusz” potwierdzili słuszność kierunku tego tropu, co otwiera drogę do kolejnych poszukiwań.
      „Czy z utratą zębów, organów wewnętrznych i innych części ciała, ubywa nam też proporcjonalnie kawałek duszy? Nie powiem bo nie wiem”. Nie, niczego nie ubywa, jak mówią doświadczenia z aurą człowieka. Pamięć duszy i naszego ciała stanowi coś na kształt „matrycy energetycznej”. Stąd osoby z amputowanymi kończynami odczuwają bóle fantomowe. Dlaczego? Ponieważ ich ciało i matryca energetyczna „czuje” kończynę, której już nie ma na poziomie „fizycznym”, lecz nadal jest (i świeci!) w owej matrycy.
      „…robiąc sobie przejażdżkę antycznym samochodem, ot choćby jednym z tego zdjęcia poniżej, jest niemal gwarantowane, ze zabierzemy ze sobą DNA/ducha oryginalnego właściciela, a może nawet kilku na raz…”. Tak, to prawda. Na tej podstawie słynny Stefan Ossowiecki – polski inżynier zajmujący się zjawiskami paranormalnymi, uważany za jasnowidza - potrafił precyzyjnie opowiedzieć o losach danego przedmiotu (przez czyje ręce przechodził, jaka była jego historia od pra-początków).
      „Myślicie, że na Ranczo Spahn’a gdzie urzędowała „Rodzinka Mansona”, tak, tak, tego od morderstwa Sharon Tate i kilku innych, było inaczej?”. Jestem przekonana, że za ileś lat ta oraz inne „mordercze” lub niewyjaśnione zagadki zostaną rozwiązane dzięki precyzyjnym pomiarom DNA.

      Tyle ode mnie. Dziękuję raz jeszcze, Krzysztofie. Wielką frajdę mi sprawiłeś tą wycieczką. Czuję się po Twoim artykule tak słodko i radośnie, jakby moja dusza pląsała ze, wspomnianymi przez Ciebie, Ginger Rogers i Fredem Astairem…
      Pozdrawiam,
      Aneta

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

NR 1, NR 2 W ANTYKU

JAK DRZEWA KOMUNIKUJĄ SIĘ ZE SOBĄ

APOKALIPSA