FLORYDA



FLORYDA
czyli

MĘSKOŚĆ   AMERYKI



Juan Ponce de Leon, Los Conquistadores Españoles, po wielkanocnym śniadaniu roku Pańskiego 1513 spożytym u wybrzeży wyspy Wielkie Abaco w archipelagu Bahamów, pożeglował na północny wschód w poszukiwaniu dalszych wysp, o których od dwóch lat spekulowano na dworze hiszpańskim i w tawernach Zatoki Kadyksu.  Kilka dni później, 2 kwietnia, zobaczył ląd - nieznaną wyspę jak mniemał.  Następnego dnia objął tę ziemie w posiadanie w imieniu korony hiszpańskiej, nadając jej w nawiązaniu do zakończonego właśnie okresu pasyjnego nazwę La Pascua de la Florida, Pasja Kwiatów.  Tak zapisano w oficjalnych raportach, bowiem w nieformalnym obiegu już sam odkrywca tego dzyndzla Ameryki Północnej nazywał ową krainę „El pene”, po naszemu, po prostu „penis”.  Były gubernator Florydy, Charlie Crist, podjął parę lat temu heroiczną walkę o wyeliminowanie łatwo narzucających się skojarzeń z niefortunnym profilem „Słonecznego  Stanu” ale wydaje się być pewne, że dopóki globalne ocieplenie lub oziębienie nie dokona istotnych zmian w zarysie jego linii brzegowej, asocjacje anatomiczne będą funkcjonować.  Może zatem zamiast forsowania politycznej poprawności lepiej byłoby wykorzystać element dumy regionalnej na wzór Longinusa Podbipięty, któremu zupełnie nie uchybiało pochodzić z Myszykiszek.  Oto bowiem już w 1850 roku w Senacie Florydy zaproponowano powiększenie terenu północno-zachodniej części stanu (Florida Panhandle) poprzez zbudowanie w szerokiej strefie brzegowej systemu grobli przeciwpowodziowych i komunikacyjnych, rezultatem czego byłoby efektywne powiększenie terytorium stanu i wkomponowanie geograficznego scrotum w jego mapę.  Projekt  niestety upadł, ale 37 lat później sentyment odżył w postaci uchwały stanowej Izby Reprezentantów o zmianie przydomka Florydy z nazwy „Stan Słoneczny” na „Stan Męskości”.  



Dla tych, którym przychodziło kreować nowoczesną Florydę w zmaganiach z jadowitą i piekielnie uzębioną fauną, tropikalną florą, pełną pułapek geologią i pierwszorzedną ekspozycja na sążniste huragany, taka konotacja nie tylko nie przeszkadzała ale wręcz podnosiła walor ich dokonań. Jakim twardzielem trzeba było być i ile żylastej męskości należało wykazać w procesie ujarzmiania „El pene” żeby ten skrawek ziemi uczynić czwartym pod względem zaludnienia stanem USA z 19-milionową populacją skoro jeszcze na przełomie XIX i XX wieku oba sąsiadujące z Florydą od północy stany Alabamy i Georgii były (każdy) co najmniej czterokrotnie bardziej liczebne i dynamicznie rowijające się? Dzisiaj relacja ta ma się dokładnie odwrotnie w stosunku do Alabamy i dwukrotnie na niekorzyść Georgii. Pomimo iż Floryda znalazła się na celowniku Europejczyków jako jeden z pierwszych rejonów Nowego Świata, pomimo iż trzy ówczesne potęgi - Hiszpania, Francja i Anglia - zaciekle próbowały zdominować półwysep, nikomu nie udało się tam zadomowić na dłużej. Przypadek St. Augustine, najstarszej stale zamieszkałej osady/miasta w Ameryce jest zupełnie nietypowy. Młodej federacji amerykańskiej z Florydą też długo nie szło. Niemal pięćdziesiąt lat wojen seminolskich w XIX wieku kosztowało Amerykę według dzisiejszej wartości pieniądza około 100 miliardów dolarów, poważne straty w ludziach i solidnie nadszarpniętą reputację. Bo czymże innym było najpierw płacenie w gotówce każdemu z seminolskich wojowników po 500 dolarów (dzisiaj ok. 13000 dol.) za przeniesienie się na zachód, za Missisipi, a następnie przyznanie Seminolom przez republikańską legislaturę miejsc zarówno w kongresie jak i w senacie stanowym? Notabene: z podpłaconego przesiedlenia skorzystało zaledwie 75 Indian, a gdy w 1885 roku demokraci zdobyli przewagę we władzach stanowych, przegłosowano usunięcie stanowisk parlamentarnych dla Seminolów i uniemożliwienie wszystkim mniejszościom zasiadanie we władzach stanowych, praktycznie aż do połowy lat 60. XX wieku.  

Dynamika rozwoju Ameryki w XIX wieku była wręcz oszałamiająca. Tylko z  Florydą radzono sobie kiepsko. Podczas gdy rodzimi i gromadnie napływający z Europy twardziele bez centa w kieszeni ale z determinacją jaka od pradziejów popychała ludzkość do pokonywania mórz, gigantycznych przestrzeni kontynentalnych i niebotycznych łańcuchów górskich, dokonywali cudu przekształcenia amerykańskich pustaci w tętniące życiem miasta i regiony, „El pene” pozostawało do początków dwudziestego wieku w stanie okołoprawiczym. Na przełomie wieków Florydę zamieszkiwało z grubsza 40 razy mniej ludności niż ówczesną Polskę w dzisiejszych granicach. W 1900 roku Warszawa była dużo ludniejszym miastem niż stan wielkości ponad połowy naszego kraju.  Przystosowywanie się Florydy do tego czym jest ona dzisiaj trwało przez następne 50 lat.  Można chyba powiedzieć, że poczucie dynamiki rozwojowej na miarę Ameryki zaczęło się tam dopiero w drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy to każde dziesięciolecie cechował wzrost zaludnienia o dwa do trzech milionów ludzi.  Od wtedy to „Słoneczny Stan” stał się synonimem całej powojennej wizji łatwego i przyjemnego życia czyli białych plaż, smukłych palm i niskich kosztów utrzymania bez podatków.  Nie na zawsze jednak, bowiem życie pod palmą na plaży w zwolnionym tempie i oparach kubańskich cygar przeistoczyło się w piorunujące tempo obsługi ponad 50 milionów turystów rocznie (dwa razy większa Polska przyjmie w 2012 roku około 14 milionów turystów).  Wielu, szczególnie tych podróżujących z rodzinami, ląduje w Orlando gdzie koncentracja parków tematycznych w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od centrum miasta nie ma równej sobie na świecie.  Disney World, Universal Hollywood Studios i Seaworld Adventure Park nie wymagają wielu słów - jeśli nie z autopsji, to z pewnością znane są powszechnie z filmów i programów turystycznych.  Ale jeśli się tam wybieramy, to warto pamiętać, że wstęp nigdzie nie stanowi równowartości hamburgera. Normalny bilet dla dorosłej osoby czyli każdego w wieku lat 10+ wynosi od 70 do 90 dolarów.  Na szczęście istnieją niezliczone możliwości dokonania karkołomnych kombinacji zakupu biletów wstępu na wizyty multitematyczno-wielodzienne, co pozwala obniżyć koszty dramatycznie.  Tłoku i wystawania w długaśnych kolejkach do każdej atrakcji jednak się nie uniknie.  W nieco spokojniejszej atmosferze i szczyptę mniejszym tłumie, a do tego za 40 dol. na osobę w wieku 19+, oraz odpowiednio mniej dla młodocianych, można odbyć podróż do Ziemi Świętej.  Holy Land Experience oferuje totalne zanurzenie się w atmosferze biblijnej Jerozolimy sprzed 2000 lat.  Wejdź Bramą Jafy do miasta, nieś krzyż po bruku Via Dolorosa, zajrzyj na rynek po bliskowschodnie specjały, przyklęknij w świątyni Heroda, zamieszkaj na moment w Przybytku Mojżeszowym, odzipnij w Chrystusowych ogrodach, weź udział w Ostatniej Wieczerzy, a nie zapomnij o wypadzie do Betlejem, na Golgotę, do jaskiń Qumran oraz wczesnośredniowiecznego scriptorium - miejsca wiecznego przepisywania Biblii.  Niektórym kopistom udawało się to zrobić czasami nawet 40 razy w ciągu życia...   

Kurz podrózy w czasie i emocje bywania między starą i nową erą najlepiej chyba ostudzić w Silver Springs, nieco na wschód od miejscowości Ocala.  Z Orlando dojeżdża się tam w niecałe półtorej godziny.  Za trzydzieści parę dolarów można zaznać romantycznych uroków 140-hektarowego parku wodnego posadowionego na jednym z największych w świecie źródeł artezyjskich, dostarczającego dziennie z Mamuciego Źródła ponad dwa miliardy litrów krystalicznie czystej wody.  Nadzwyczajne piękno tego miejsca przyciągało naturalistów i ciekawskich już ponad 150 lat temu.  Nic zatem dziwnego, iż wkrótce zaczęły pływać po jeziorze łodzie ze szklanymi dnami. Pływają do dzisiaj, umożliwiając nawet najbardziej technologicznie zaawansowanym turystom XXI-go wieku przeniesienie się w zdumiewający i nasycony czarem pierwotności świat wodnej fauny i flory.
Pełno ich na Florydzie
Komu śpieszono do mocniejszych wrażeń, może wybrać się na wyprawę przez pierwotny krajobraz Florydy pełną dziwów rzeką, której brzegi porośnięte cyprysami są rajem dla aligatorów, czaplowatych i rybołowów.  Na wyprawę łodzią przez sześć kontynentów zapraszają, pośród innej zwierzyny, hasające po brzegu żyrafy, zebry, antylopy szablorogie i emu zwyczajne.  Nieustraszeni i zaprawieni globtroterzy zapraszani są na safari, która to przejażdżka malowanym w zebrę jeepem wiedzie między innymi przez staw pełen aligatorów.  Wizytującym o nieco mniejszej odporności nerwowej poleca się spacer pomostem nad bagniskiem zamieszkałym przez gromadę największych aligatorów Florydy.  Trzynaście spośród 23 gatunków światowego zestawu, krokodyli, gawiali, kajmanów i aligatorów można postudiować z bliska na Cyprysowej Wyspie, a wśród nich 1000 kilogramowego Sobka, nazwanego tak w nawiązaniu do egipskiego bóstwa poważanego nad Nilem przed niemal 4000 lat.  Resztę dnia z łatwością wypełnią przezabawne ptasie igry, a o zmierzchu warto zajrzeć do królestwa węży, jaszczurek, skorpionów, pajęczaków, żab olbrzymów i syczących karaczanów madagaskarskich.

Picture by Yann Weymouth, Salvador Dali Museum in St. Petersburg, Florida
 (http://www.phaidon.com/agenda/architecture/picture-galleries/2011/march/22/an-architectural-tour-around-the-36-million-salvador-dali-museum/)

Im droga do hotelu dłuższa tym łatwiej przed nocą strząchnąć z siebie ostatnią część wrażeń z pobytu w Silver Springs, no chyba że spłucze się je solidną dawką mojito - ultrapopularnego w tym rejonie świata drinka kubańskiego na bazie białego rumu z dodatkiem syropu z trzciny cukrowej, limonki, gazowanej wody i liści mięty.  Nie mniej skutecznym regionalnym napojem jest ból w d****, drink składający się z likieru melonowego Midori, rumu Bacardi 151, rumu kokosowego Malibu i jabłkowego Schnappsa  z dodatkiem soku anansowego i gazowanej lemoniady.  Nazwy drinka nie należy kojarzyć ze skutkami jego spożycia, a raczej z czasem jaki zajmuje przygotowanie go.  Łagodny stopień nasycenia alkoholizowanym napojem może być całkiem pomocny w odbiorze dzieł Salvdora Dali, w St. Petersburgu, ćwierćmilionowej mieścinie w powiecie Pinelles.  Powody żeby się tam wybrać są zasadniczo dwa.  Pierwszym jest oczywiście największy poza Europą zbór prac hiszpańskiego surrealisty, w liczbie sporo ponad 2000.  Ultranowoczesny, oddany do użytku w 2011 r. budynek muzealny nawiązuje funkcjonalnie do różnych wizualnych obsesji  artysty, a labirynty prowokacji intelektualnej i nonsensu w dziełach mistrza Dali omawiają za jedyne 21 dolarów genialnie przygotowani przewodnicy, otwierając oczy zwiedzającym i upraszczając zrozumienie absurdu w sposób, dzięki któremu można pojąć, a nawet polubić ten kierunek  w sztuce.  Drugim powodem udania się w 150-kilometrową drogę na zachód, do "najsmutniejszego miasta" w Ameryce, jest przejażdżka nad Zatoką Tampa 7-kilometrowym Sunshine Skyway Bridge, uznanym za brązowego medalistę na liście dziesięciu najwspanialszych mostów świata.  Nie jest to wszakże przygoda dla kogokolwiek ogarniętego pantafobią i jej pochodnymi w postaci lęków przed wysokością lub przestrzenią - lot samolotem nad Pacyfikiem to fraszka... 

Centrum Lotów Kosmicznych im. Kennedy'ego
À propos lotów, to o godzinkę jazdy na wschód od Orlando, na Wyspie Merritt warto zajrzeć do Centrum Lotów Kosmicznych im. Kennedy'ego. W cenie od około 50 do 100 i więcej dolarów na osobę, w zależności od nasycenia programu dnia, można zaznać symulacji akustycznych i fizycznych sensacji startu promem kosmicznym, wejść na pokład orbitera Atlantis (od lipca 2013 r.), odbyć filmowe wielkoformatowe i trójwymiarowe podróże w kosmos, udać się na wyprawę po faktycznych obiektach i arenach programów Saturn, Apollo, i Promów Kosmicznych, a także zahaczyć o Kompleks Startowy nr 26 gdzie od kilkudziesięciu już lat Air Force Space and Missile Museum prezentuje w naturalnym środowisku zarówno sprzęt jak i ducha amerykańskiego programu kosmicznego. To tam gdzie lutym 1958 roku do zimnowojennej sztafety w podboju kosmosu z ekipą Związku Rdzieckiego stanął najpierwExplorer I, a następnie poleciała także trójka naczelnych, Gordo, Able, i Miss Baker, przygotowując drogę do lotu pierwszego astronauty amerykańskiego w maju 1961 r. Dowiedzieć można się tamże również, że Alan Shepard czekając na start kapsuły Merkury, solidnie zastanawiał się czy dobrze czyni udając się na tę przejażdżkę pojazdem zbudowanym przez kompanię, która przedstawiła NASA najtańszy kosztorys. No cóż, jeśli ma być niedrogo, to najlepiej wybrać się do pobliskiego Merritt Island Wildlife National Refuge gdzie ilość warzęchw różowych, niezliczonych kaczkowatych, cudnych modrowronek zaroślowych, wężówek amerykańskich i kilkuset innych odmian ptactwa, płazów, gadów, rybopo- i niepodobnych stworzeń wraz z tysiącem odmian flory wyczerpuje pamięć każdego aparatu cyfrowego. Warto wszakże zostawić kilka ujęć na zachód słońca na nieodległej Playalinda Beach, skąd w południowej części plaży widać przez płot stanowiska startowe promów kosmicznych. Dzień tak nasycony wrażeniami wzrokowymi trzeba odreagować poprzez inny zestaw zmysłów. Można to zrobić w wielu miejscach ale mało gdzie tak dobrze jak na wyeksplorowanej właśnie Wyspie Merritt w restauracji Frankie's Wings and Things. Skrzydełka kurczaków wpadają do ust same ale nad sosem trzeba się zastanowić. Sosy o numerach od 1 do 3 nie wywołają grymasu nawet na buźce niemowlaka, czwórka i piątka dają popalić ale z pomocą lodowatego piwa można zostać bohaterem. Szóstka nazywa się "wezwij straż pożarną", a przed spożyciem dziewiątki restaurator stanowcza zaleca wezwanie pogotowia ratunkowego...

Floryda brzmi pięknie, wygląda prowokująco, a do tego jest pełna wigoru, niespodzianek i przyjemności.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

NR 1, NR 2 W ANTYKU

JAK DRZEWA KOMUNIKUJĄ SIĘ ZE SOBĄ

APOKALIPSA