ARIZONA

NIE  GADSONIA  ANI  PIMERIA

TYLKO
ARIZONA

Tonto Natural Bridge State Park


Gdy w lutym 1863 roku prezydent Lincoln ogłosił ustanowienie Terytorium Arizony, nazwa ta została wpisana do akt i przylgnęła na zawsze do tego skrawka ziemi, który dopiero w 1912 roku został przyjęty do Unii jako 48-y, ostatni kontynentalny stan.   


Arizona jest zadziwiająca  pod wieloma względami.  Niewiele brakowało a jeździlibyśmy do Wielkiego Kanionu Kolorado w stanie Pimeria, było nie było krainy Indian Pima.  Zwolenników miała też łacińsko brzmiąca Gadsonia, od nazwiska podporucznika J. Gadsdena, który w 1854 roku na zlecenie rządu USA odkupił od Meksyku za 10 milionów dolarów (dzisiaj ok. 300 milionów) tereny wielkości blisko 40% powierzchni Polski, stanowiące obecnie południową część stanu i przyległy skrawek Nowego Meksyku.  Źródło nazwy stanu Arizona pozostało jednak po Meksykańskiej stronie, w centrum dzisiejszego miasta Nogales.  Źródło dosłownie, albowiem małe źródełko, wokół którego już w początkach osiemnastego wieku powstał obóz kopaczy srebra, to w lokalnym języku o'odham nic innego jak "ali sonak". Uhiszpanizowane na "arizonac" stało się na długie lata synonimem wielkiego i nagłego bogactwa - bogactwa wydartego ziemi.  Musiało być jednak coś proroczego w brzmieniu tej nazwy bowiem zasobność owej krainy wybiega daleko poza wartość kopalin jakimi dysponuje. Arizona jest przede wszystkim rajem turystycznym.  Obfitość form geologicznych, stref klimatycznych, różnorodność flory oraz zabytków kultury rodzimej i tej z okresu kolonizacyjnego wręcz oszałamia.  Nic zatem dziwnego, iż ten gorący, w większości pustynny stan wielkości Polski, zamieszkały przez sześć razy mniej ludności niż żyje nad Odra i Wisłą, odwiedza rocznie liczba turystów równa populacji naszego kraju.  Pięć milionów perygrynuje do Wielkiego Kanionu.  Wielu w drodze na zachód, po wielką wygraną w Las Vegas, skąd mają nadzieję wrócić nad Kanion helikopterem wycieczkowym na półgodzinną turę za zupełnie nic nie znaczącą w tym kontekście kwotę 300-600 i więcej dolarów na osobę.
Kanion Rzeki Kolorado





W tej cenie można zmieścić nawet kombinację emocji lotniczych na wysokości kilkuset metrów nad kanionem z doznaniami spływu łodzią pontonową, lub przejażdżki limuzyną wzdłuż krawędzi wąwozu, oczywiście z kieliszkiem szampana w ręce. Szumiący trunek ponoć wpływa pozytywnie na ostrość widzenia bajecznych barw i kształtów natury oraz podnosi odwagę przy wchodzeniu na platformę Sky Walk – szklany pasaż spacerowy w kształcie podkowy, wystający 20 metrów poza lico kanionu i zawieszony około 1200 metrów nad spływającą poniżej rzeką.  Powiedzmy sobie w tajemnicy, że ta ostatnia liczba to jedynie chwyt reklamowy bowiem to co widzimy pionowo pod naszymi stopami przez 8-centymetrowe niemieckie szkło, jest niespełna 250 metrów poniżej.  Skądinąd to mniej więcej tak jakby wdrapać się na szczyt PKiN w Warszawie i stanąć obok...  Zabawę w Sky Walk (Niebiańska przechadzka) wymyślił ponad 15 lat temu David Jin, biznesmen z Las Vegas.  Przekonanie do projektu przedstawicieli Rady Plemienia Hualapai zajęło mu 7 lat, a potem już wystarczyły niecałe cztery żeby rzecz powstała.  Ekspertyza geologiczna  stabilności czerwonego wapnia, na którym konstrukcja miała wyrosnąć wykazała, że skała jest w stanie sprostać ciśnieniu ponad 1000 ton na centymetr kwadratowy.  Ostatecznie przełożyło się to na podkowiasty „balkon”, na którym można byłoby posadzić ciężar równy wadze 70 jumbo jet-ów.  W ciągu 5 lat od otwarcia, „niebiańską przechadzkę” wykonało niemal dwa miliony ludzi.  Protesty enwiromentalistów zdały się na nic – na miejscu jest już pełny serwis jedzeniowy, przespać się też można w pobliżu za 70 do 200 USD (dwuosobowy pokój), w zależności od tego czy nocleg obejmie wyprawę jeep-em do podstawy kanionu. W planach jest muzeum, kasyno gier, kino, kilka hoteli, restauracje, kolejka linowa do wożenia turystów pragnących umoczyć stopy w rzece Kolorado, oraz pole gofowe - tak, tak, wielko-kanionowe pole golfowe... Wszystko to rozłożyć ma się wzdłuż 150 kilometrowego pasa tak zwanego Zachodniego Wielkiego Kanionu, do niedawna jeszcze zupełnie niedostępnego dla turystów. Dzięki przekształceniu ustanowionego w 1883 roku rezerwatu w 21-wieczną kooperatywę, ambitne plemię Indian Hualapai zamierza zlikwidować 50% bezrobocie, alkoholizm i życiową mizerię swojej dwutysięcznej społeczności.  Póki co dojazd drogą do szklanej podkowy stanowi jednak solidne wyzwanie, zarówno dla pojazdów jak i wszystkich nienawykłych do podróżowania po terenie rodem niczym z księżyca. Wytrwałych wynagrodzą wszakże widoki osobliwe, nasycone archaiczną treścią, barwą, rzeźbą, emanujące pierwotnym brzmieniem i wonią. Jest to po prostu jedno z tych miejsc, w których doznaje się namacalności "pierwiastka istnienia".  Mniej odpornych na trudy podróżowania podobne odczucia owładną w turystycznie klasycznej części Parku Narodowego Wielkiego Kanionu. Od jasno-pomarańczowego poranka do blado-fioletowego zmierzchu transcendentalna jedność bytu manifestuje się tam w sposób ciągły. Ale czyż może być inaczej patrząc na liczące sobie dwa miliardy lat prekambryjskie formacje skalne Grupy Vishnu, odsłonięte i opłukiwane od miliona lat wodami rzeki Kolorado?  Każdy z 19 oficjalnych punktów widokowych, rozlokowanych wzdłuż południowej krawędzi kanionu, oferuje baśniowe, panoramiczne spojrzenie na wyższy, miejscami nawet o 300 m, i odległy (przeciętnie) o kilkanaście kilometrów, profil jego północnej ściany. Gdy kurtyna nocy przesłoni na chwilę pejzaż malowany kolorytem minerałów zagnieżdżonych w prastarych pokładach geologicznych, nadchodzi czas na spokojne przeprocesowanie oszałamiających doznań dnia.  Na ad hoc nocleg w Wiosce Wielkiego Kanionu liczyć wszakże nie można. Historyczny, ponad 100-letni hotel El Tovar oferuje wolne pokoje z półrocznym wyprzedzeniem dopiero po sezonie, czyli od drugiej połowy października  -  cena od 180 do 450 USD za noc, no i ostrożnie palacze, bowiem za zapalenie papierosa w pokoju będziecie ubożsi o  następne 175 dolarów.  Podobnie, choć nie tak elegancko i wcale niewiele taniej ma się rzecz z kilkoma pozostałymi hotelami na terenie Parku Narodowego.  Przy odrobinie szczęścia można spróbować ulokować się na noc w graniczącej z Parkiem Narodowym wiosce Tusayan.  Przy okazji warto rozglądnąć się po okolicy bowiem przez całe lato mają tam miejsce występy grup tanecznych Indian Hopi, Czoktawów, Apaczów i innych, a indywidualni twórcy prezentują i oferują na sprzedaż jarmarkowe cuda ze srebra, turkusu, obsydianu, jadeitu i innych półszlachetnych kamieni, ptasich piór, skóry, tkanin, drewna i przedziwnych kombinacji wszelkich dostępnych w naturze materiałów.  Dla tych, którym żaden poziom adrenaliny nie jest straszny, pewną opcją może być nocleg w w 90-letnim schronisku Phantom Ranch na dnie kanionu za 500+ USD od osoby lub 900 USD od pary.  W cenie jest około 6-godzinna przejażdżka na ośle 16-kilometrową, wąską ale uroczą ścieżynką, transport bagaży i kilka posiłków, plus 7-godzinny powrót na ośle następnego dnia.  Są też dodatkowe warunki, mianowicie do jazdy osłem nie można przekraczać wagi 91 kg w pełnym rynsztunku ani mierzyć mniej niż 138 cm wzrostu (sorry).

Pożegnanie z Wielkim Kanionem powinno odbyć się na ostatnim, wschodnim punkcie widokowym, gdzie ze zbudowanej w 1932 roku wieży widokowej, stylizowanej na zabudowę typu "pueblo" Indian Anasazi, rozciąga się obezwładniający widok na tzw. Malowaną Pustynię.  Autentyczne pozostałości pobliskiego Puebla Tusayan rzucają wyzwanie wyobraźni, ale czyż współczesne im czasy Mieszka III Starego i początków budowy kościoła św. Floriana w Krakowie nie wywołują podobnych emocji?   Nasycenie niepojętym kolorytem Malowanej Pustyni odparowuje zupełnie gdy po około 50 kilometrach jazdy na południe drogą stanową nr 89 skręca się na wschód przy tablicy turystycznej "Wupatki National Monument". Odtąd, drogą o nazwie Loop (Pętla), przez około 22 km wjeżdża się coraz głębiej w płaski krajobraz przerażającej pustki, usłanej żużlem wulkanicznym i porośniętej rzadką roślinnością łobodową. Drętwotę otoczenia przerywa pojawiający się nagle widok ruin puebla Wupatki, co w języku współczesnych Indian Hopi oznacza "wysoki dom".
Pueblo Wupatki


Ta kilkupiętrowa budowla o ponad stu pomieszczeniach, mogła się wydawać drapaczem chmur także oryginalnym budowniczym, ludowi północnej grupy kultury Sinagua (z hiszpańskiego: bez wody).  Pueblo Wupatki, z boiskiem do gry w piłkę i "salonem" zebrań powstało, co paradoksalne, jako pośredni wynik erupcji pobliskiego wulkanu przed dziewięćset kilkudziesięciu laty.  Popioły i żużel pokryły wówczas grubymi warstwami powierzchnię ponad dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, przyczyniając się do retencji wód deszczowych w stopniu umożliwiającym uprawę kukurydzy oraz kabaczków na tym bezwodziu.  W konsekwencji, w promieniu dnia marszowego od Wupatki zamieszkało kilka tysięcy dusz.  Jednakże już w roku, w którym Konrad I Mazowiecki zaczynał układy polityczne z Krzyżakami nie było tam nikogo, cały rejon opustoszał.  Zatem jeszcze parę foto-super-ujęć na tle murów z czerwonego piaskowca Moenkopi i możemy kontynuować po Pętli przez następnych 27 km księżycowego krajobrazu do podstawy stożka wulkanu odpowiedzialnego za żyzność okolicznych gleb onegdaj i porażającą brutalność dzisiejszego pejzażu, tak jakby żużle pokrywające zbocza Krateru Zachodzącego Słońca (Sunset Crater) dopiero co zastygły.  To na jego żużlowych polach, wewnątrz i wokół stożka, amerykańscy astronauci trenowali w latach 60-tych księżycowe lądowanie.  Turyści, prawdziwi, nie ci sponsorowani przez NASA, rozdeptali szczyt krateru tak dalece, że szlak do jego korony został kilka lat temu zamknięty.  Jeśli jednak zajrzenie do wnętrza żużlowego stożka  jest życiową potrzebą turysty, to można to osiągnąć wdrapując się po zboczach, leżącego 2 km na zachód, krateru Lenox - trzeba wszakże zachować niezwykłą ostrożność stąpając po śliskim z natury materiale wulkanicznym, którego inną wredną cechą jest żyletkowa ostrość krawędzi.  Oziębły magnetyzm tej okolicy ustępuje po 45 minutach jazdy w kierunku Flagstaf gdy zatrzymujemy się na moment przy punkcie widokowym dającym spojrzenie na Walnut Canyon National Monument.  Mikrokosmos nosicieli kultury Sinagua manifestuje się w tej klifowej osadzie w sposób nie mający nic wspólnego z tym co widzieliśmy w Wupatki.  Trzysta pomieszczeń mieszkalnych ulokowanych niczym alkowy na skalnych półkach wysoko ponad dnem kanionu i 60 m poniżej krawędzi ściany wywołuje przysłowiowe opadanie szczęki...jak ci ludzie...(?) jest początkiem każdej myśli, każdego zdania wypowiadanego do stojących obok.  Jeśli nie znaleźliśmy wyczerpującej odpowiedzi tam, to może nasunie się ona w obliczu Montezuma Castle?  Półtoragodzinną trasę, drogą numer 89A, biegnącą wzdłuż Oak Creek Canyon, lepiej pokonać w czasie trzy razy dłuższym, a jeśli komuś zabierze to cały dzień, to nic dziwnego, bowiem, nawet z chorobliwie uzależnionego od gier elektronicznych, natura czyni tam zawziętego gapia - po prostu, nie ma mocnych.  
Okolice Sedony

Gdy miniemy Sedonę, wydaje się niemożliwym by jeszcze coś było w stanie wprawić nas w osłupienie.  Wtedy właśnie zatrzymujemy się nad Bobrowym Strumykiem, w porośniętej potężnymi platanami Zielonej Dolinie (Verde Valley).  Na pytanie gdzie studiowali architekci ludu Sinagua nie sposób odpowiedzieć, ale nie ma wątpliwości, że wyczucie przestrzeni i zasady strategii budowlanej posiedli w nadzwyczajnym stopniu.  Pięciopiętrowa struktura, składająca się z 20 funkcjonalnych pomieszczeń, wbudowana niczym jaskółcze gniazdo w niszę kilkudziesięciometrowej ściany zdaje się być konstrukcją z pogranicza fantazji.  Nie dziwi zatem liczba ponad pół miliona turystów odwiedzających rocznie "Zamek Montezumy", obiekt de facto nie mający żadnego związku z władcą Azteków, który urodził się ponad 100 lat po tym jak ostatni mieszkańcy opuścili obiekt, do którego już potem nigdy nie wrócili - obiekt albo kamienicę lub prahistoryczny kompleks apartamentowy ale nie zamek, gdyż tej funkcji owa budowla nigdy nie pełniła.  Jej fotogeniczność jest bezkonkurencyjna ale nie pstrykajmy aż zabraknie pamięci w cyfrowym aparacie bowiem o 3:10 czas ruszać do Yumy.  Dorośli (14+ lat) "przestępcy" wchodzą do więzienia dobrowolnie za szóstkę, młodociani (7-14) za trójkę dolców.  W ciągu 33 lat istnienia przez słynny "ośrodek" przewinęło się 3069 przymusowych rezydentów, w tym 29 kobiet, przybywających na wypoczynek głównie za większe kradzieże, morderstwa i poligamię.  Zanim w 1909 roku go zamknięto, miało miejsce 26 udanych ucieczek ale tylko dwie z wewnątrz więzienia. Skąd inąd zastanawiające jest po co to robiono, skoro wbrew powszechnej opinii była to absolutnie modelowa, bardzo po ludzku zarządzana instytucja, w której rezydenci mogli wyżywać się w rzemiośle artystycznym, sprzedawać po niedzielnych nabożeństwach swoje wyroby na publicznych bazarach, korzystać regularnie z doraźnej pomocy medycznej, a nawet szpitala.

Well, jak mawiają w Yumie, taka po prostu jest Arizona.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

NR 1, NR 2 W ANTYKU

JAK DRZEWA KOMUNIKUJĄ SIĘ ZE SOBĄ

APOKALIPSA