MAJORCA 1838/1839

George Sand, portret autorstwa Auguste’a Charpentiera, ok. 1838 r. i Fryderyk Chopin, portret autorstwa
Marii Wodzińskiej, ok.1836 r.  Fot. Musée de la Vie Romantique / CC0// Archive / Alamy / Be&W


Fryderyk Chopin - uszlachetniająca świat od ponad dwustu lat muzyka, którą skomponował oraz detale jego krótkiego życia jakimi można by obdarzyć kilka postaci, mają wymiar ponadczasowy i są z nami zawsze, ale podczas Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina (właśnie trwa) zyskują jeszcze jakąś szczególną aurę. Mówi się, wynajduje, pisze i pokazuje głębię jego znaczenia dla światowego dziedzictwa kulturowego. W tym ogromnym zbiorze znalazłem perełkę – artykuł Zoffi Jurczak*, opublikowany w Tygodniku Powszechnym (40/2025). Redakcja Tygodnika wyraziła zgodę na zamieszczenie tutaj tekstu artykułu w moim tłumaczniu na język angielski oraz na przedruk jego w języku polskim, wyłącznie dla moich czytelników. Dziękując Redakcji za okazaną przychylność, zapraszam do lektury.

For English version, please scroll below the Polish text

Chopin i George Sand na Majorce.
Wakacje, które zamieniły się w koszmar

Zofia Jurczak - Tygodnik Powszechny


187 lat temu para kochanków, Fryderyk Chopin i George Sand, uciekła z zimowego Paryża na Majorkę. Chcieli spędzić tam cudowne chwile. Podróż okazała się gotyckim horrorem.

Nie przebierała w słowach. „Jeszcze miesiąc w Hiszpanii i pomarlibyśmy oboje, Chopin i ja, on z melancholii i wstrętu, ja z gniewu i oburzenia”. W tym samym liście George Sand przysięga, że jeśli cokolwiek napisze o Majorce, „to tylko żółcią”. Słowa dotrzyma.

Jednak na koniec to Majorka okaże się górą. Ale wszystko po kolei.

Chopin i George Sand: początki romansu

Poznają się na wieczorku towarzyskim u hrabiny Marii D’Agoult i Ferenca Liszta. Jest listopad 1836 roku.

26-letni Fryderyk Chopin jeszcze nie dorównuje Lisztowi sławą, ale już ciągnie się za nim opinia wirtuoza fortepianu i więcej niż zdolnego kompozytora. Nosi się jak dandys, ma bujną czuprynę i kaszle „z nieskończonym wdziękiem”. Trudno go nie zapamiętać.

Fryderyk zjawia się u Liszta, by zagrać na koncertowym fortepianie. Unika występów przed dużym audytorium, bo ma wtedy tremę. Co innego kameralne występy. Tego wieczoru wokół pianisty zbiera się śmietanka. Od Mickiewicza do Heinego, a między nimi 32-letnia Aurora Dupin, która – uwolniwszy się od rozpustnego męża-barona, który zdradza ją ze służbą – utrzymuje się z pisania powieści pod pseudonimem George Sand. Nie krzywduje.

Wątły jak szczapka Chopin wpada jej w oko. Pociąga fizycznie i wzbudza tkliwość (za dwa lata zwierzy się przyjaciółce, że dba o niego jak o własne dziecko, a on w zamian kocha ją jak matkę). Z kolei Fryderyk w liście pochwali się rodzicom tym spotkaniem. Ale dla wychowanego w prowincjonalnej Polsce Frycka starsza, popalająca fajkę i nosząca się po męsku Sand to zjawisko trudne do objęcia rozumem. Pisze im, że „twarz jej niesympatyczna”, a nawet odpychająca.

Cóż z tego. Po kilkunastu miesiącach podchodów zostaną kochankami, a dwa lata po recitalu w salonie D’Agoult i Liszta popłyną na Majorkę, by uciec od paryskiej zimy. Ponurej i przeszywającej wilgotnym chłodem. Liczą, że podróż będzie ku słońcu i zdrowiu, co na dobre wyjdzie i Fryderykowi, i synowi George Sand – Maurice’owi. Solange, jej młodszej córce, też przyda się słońce. Matka liczy, że łagodny klimat uczyni ją mniej krnąbrną.

Jest jeszcze cel trzeci: para chce umknąć przed rozplotkowanym towarzystwem.

Podróż na Majorkę: nadzieja na słońce i zdrowie

Ich podróż w 1838 r. wygląda tak: najpierw parostatkiem po Sekwanie, potem cztery dni i noce w dyliżansie przez Lyon i Nîmes do Perpignan, stamtąd jeszcze powozem do Port-Vendres nad Morzem Śródziemnym.

Tam wsiadają na statek, ale tylko do Barcelony, gdzie towarzystwo – w oczekiwaniu na parowiec „El Mallorquin” – spędza pięć dni. Kilkanaście ostatnich godzin na jego pokładzie to drobiazg (choć Chopin i Solange rzygają jak koty). W końcu 8 listopada przed południem lądują w Palmie, stolicy wyspy. Od wyjazdu z Paryża minęły trzy tygodnie.

Ale humory dopisują, bo na Majorce pogoda jak drut. „Było dla nas wielką przyjemnością, po pierwszych atakach zimy, móc zostawić przeciwnika w tyle” – notuje Sand. Teraz tylko znaleźć odpowiednią kwaterę i można zaczynać zimowanie.

Pierwsze rozczarowania na Majorce

W 1838 r. turystyka na Majorce nie jest nawet w powijakach. Ona nie istnieje. Przybysze z Paryża są awangardą zjawiska, które 150 lat później diametralnie odmieni oblicze tej ziemi. Na dobre i złe (ostatnio raczej z przewagą tego drugiego).

Na razie okazuje się, że hiszpańscy wyspiarze nie bardzo wpisują się w przywiezione z Francji oczekiwania. I że ci, którzy reklamują Majorkę jako „gościnny i zasobny kraj”, wpuścili ich w maliny. Albo żyli iluzją.

Na obcych patrzy się tu bowiem krzywo. Trudno rozsądzić, co bardziej niepokoi wyspiarzy: salwy kaszlu Chopina, George i Solange noszące spodnie czy absencja rodziny na niedzielnej mszy? A może chodzi o to, że po parysku noszą wysoko nosy? Prymat francuskiej kultury na Majorkę nie dotarł. Dla konserwatywnych miejscowych ta dziwna rodzina to nie powiew wielkiego świata, a szerzący zgorszenie poganie.

Szukają więc noclegu, ale to nie prosta sprawa. Kwatery w Palmie można policzyć na palcach. Nikt nie chce ich pod swoim dachem. Sand pisze z goryczą, że gościnność jest tu na pokaz, ogranicza się do słów, a w Palmie „trzeba być poleconym i zaanonsowanym dwudziestu jak najznamienitszym osobom i być oczekiwanym od wielu miesięcy, żeby mieć nadzieję na sypianie gdzie indziej niż na polu”.

Znajdują w końcu dwa pokoiki w szemranej okolicy wyposażone w polówkę „z materacem miękkim i wypukłym jak dachówki” i słomiane krzesło. Zamiast szyb w oknach krata uwita z gałązek. Ktokolwiek zapragnąłby je oszklić, najpierw musi zamówić ramę u stolarza. Tak samo rzecz się ma z wstawianiem drzwi. 

George nie mieści się w głowie, że na jedno i drugie czeka się tu miesiącami, a kosztują niemało. Kto raz się ich dorobi, zabiera je później ze sobą przy przeprowadzce. Jak meble, których także tu nie zbywa. Mucha calma – mawia się tutaj, „zachowaj spokój”. Ale Sand daleko od bycia nawet trochę calma. 

„Czyżby więc, kiedy już popełniło się głupotę i przyjechało tutaj, jedynym sposobem naprawienia jej było stąd wyjechać?” – pisze.

Zimny deszcz i choroba Chopina

Wtedy na scenie pojawia się señor Gómez z propozycją. Potrzebujecie kwatery? Proszę bardzo, mam umeblowaną willę Son Vent z ogrodem. Dostępna od zaraz w atrakcyjnej cenie.

Willa okazuje się wiejskim domem. Pobielone wapnem ściany, stół z surowego drewna i łóżka zmontowane z desek wspartych na kozłach. Za to większość okien ma szyby. Dziś to przedmieścia Palmy, wtedy dom stał wśród sadów migdałowych, drzewek cytrusowych i gajów oliwnych.

„To ziemia obiecana, (...) jesteśmy zachwyceni” – oznajmia Sand. „Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragdy, powietrze jak w niebie” – wtóruje jej Chopin. 

Spacerują, dzieci zbierają kamienie i patyki (miejscowi biorą ich w związku z tym raz za aptekarzy, a raz za idiotów). Sand do piątej rano przesiaduje na tarasie, chłonie piękno. Zachwytom nie ma końca – dopóki nie psuje się pogoda.

Son Vent po katalońsku znaczy „to jest wiatr”. Że posiadłość nazwano nie bez powodu, towarzystwo przekonuje się po trzech tygodniach sielanki, gdy temperatura spada, a z nieba spada biblijny potop. Kapie z sufitów, cieknie po ścianach, w pokojach hulają przeciągi. Zimowy Paryż nagle nie wydaje się wstrętny: tam można ogrzać się przy kominku. Tu nie ma kominków, tylko małe piecyki, które dają więcej dymu niż ciepła.

Skutek: Chopin choruje „jak pies”. Do Son Vent pielgrzymują lekarze, rzekomo najsławniejsi na Majorce. „Jeden wąchał, com pluł, drugi stukał, skądem pluł, trzeci macał i słuchał, jakem pluł. Jeden mówił, żem zdechł, drugi – że zdycham, 3-ci – że zdechnę”.

Niesie się fama, że Fryderyk zaraża „chorobą piersiową”. Że trzeba się ich wystrzegać, omijać łukiem. Nie żeby wcześniej witano ich z otwartymi ramionami, ale teraz są już persona non grata. Señor Gómez listownie wymawia im dom. Oraz żąda odmalowania Son Vent, wystawia słony rachunek za sprzęty i wysłużoną pościel. Wszystko, czego dotknęli, jest przesiąknięte zarazą. Albo sobie to zabiorą, albo on to spali.

W klasztorze Valldemossa

Co zrobić w tej sytuacji? Wsiadać na statek powrotny albo zaszyć się gdzieś na prowincji.

Kochankowie wybierają opcję numer dwa i zaszywają się w Valldemossie – górskiej wiosce z długą tradycją w tej dziedzinie. Stuleciami zaszywali się w niej mężczyźni, którzy radykalnie odrzucali świat, a służył im do tego klasztor kartuzów. Później – gdy konwent rozwiązano – w eremie zaszywali się co bogatsi mieszkańcy Palmy, by ulżyć sobie od nieznośnego skwaru.

Ale w grudniu było po sezonie, a ostatni tymczasowy lokator właśnie pakował manatki. Był to „pewien Hiszpan, uchodźca polityczny”, który teraz musiał pilnie uciekać dalej.

Valldemossa na pocztówce z Majorki // Fot. erika8213 / Adobe Stock

Sand i Chopin przejmują jego celę. To trzy izby z ogródkiem pełnym pomarańczy i cytryn, zadaszone patio i piecyk „od którego bolała (...) głowa i wysychały płuca”. Żadne luksusy, ale nie szkodzi. Komorne niskie, a za progiem tej „wysokiej trumny” (opis Chopina) czekał średniowieczny klasztor pełen zakamarków i tajemnic.

To tak, jakby zamieszkać w scenerii z powieści gotyckiej. George daje się uwieść tej wizji. Nazwie Valldemossę najbardziej poetyczną siedzibą świata. W celi napisze powieść „Spiridion”, w której zakonnego nowicjusza nęka duch założyciela klasztoru.

Chopin też pracuje, a przynajmniej pracować chciałby. Z Paryża przywiózł zamówienie na preludia, ale trudno komponować, bębniąc o blat stołu. „Nie ma tu fortepianu, w tym względzie to dziki kraj”. Wypożyczony instrument okazuje się rozklekotanym rzęchem, a zamówione pianino – gdy w końcu dopłynie na Majorkę – aresztują celnicy. Za wykupne można kupić drugi instrument. Odesłać z powrotem do Francji też niemożliwe. Ewentualnie pianino można utopić w morzu. Urząd uda, że nie widział.

Dwa tygodnie trwa szarpanina, by instrument w końcu trafił do Valldemossy. Nie za darmo. Chopin skomponuje na nim (choć może bliższe prawdy byłoby stwierdzenie: szlifuje) Preludium z op. 28 nr 15 „Deszczowe”.

Dlaczego Majorka stała się piekłem

W którym momencie Aurora i Fryderyk zaczynają mieć dosyć Majorki?
Gdy w Palmie nikt ich nie chce przyjąć na noc?
Gdy leje im się na głowy w Son Vent?
Gdy on zapada na zdrowiu, a pomoc lekarska kończy się na wystawieniu rachunku za wizytę?
Gdy señor Gómez wyrzuca ich z domu i grozi procesem?
Gdy celnicy aresztują pianino?
Gdy mieszkańcy Valldemossy obrzucają kamieniami Maurice’a, bo uznają jego szkic klasztoru za profanację?
Gdy nazywają ich poganami, mahometanami i żydami?
Gdy przyłapują miejscowego stolarza na kradzieży szczoteczki do zębów i kilku innych przyborów toaletowych?
Gdy lokatorka sąsiedniej celi wyjada im co lepsze kąski z garnków?
Gdy na zmianę z dziećmi muszą trzymać straż przy zapasach, by ich nie podkradała?
Gdy orientują się, że utrzymanie stało się droższe niż „księcia w Paryżu”, bo wszystko kupują po zawyżonych cenach?
Gdy nowy rok 1839 przynosi jeszcze więcej deszczu i powodzie?Barcelona, Walencja, Sewilla i stołeczny Madryt: w kilkudziesięciu miastach Hiszpanie wychodzą na ulice, żądając prawa do godnego mieszkania. Ceny na rynku nieruchomości rosną coraz bardziej, także za sprawą masowej turystyki.
Gdy Chopin znów choruje?
Gdy wieśniacy urządzają w klasztorze ostatki tak przerażające, jakby wyreżyserował je Goya?
A może, gdy wieśniaczki przekonują Aurorę, że jej ukochany pójdzie do piekła, bo jest gruźlikiem i się nie spowiada?

Powrót z Majorki i gorzkie wspomnienia

Te dwa wyobrażenia – od „ziemi obiecanej” do „oby moja noga nigdy więcej nie postała w Hiszpanii” – dzieliły trzy miesiące. George Sand stwierdziła potem, że w tym czasie postarzała się o 10 lat.

Tymczasem wyspa miała dla nich jeszcze pożegnalny prezent: powrót statkiem pełnym wieprzów. W lutym 1839 r. nie było innego sposobu, by „opuścić ten przeklęty kraj”, niż w towarzystwie żywego towaru eksportowego Majorki. Statek – pływający chlew. Pasażerowie – na doczepkę, uwięzieni w kajutach, póki ostatnie prosię nie zejdzie na ląd w Barcelonie.

Po drodze noc z piekła rodem, a właściwie – noc z chorobą morską, bezlitosną dla pasażerów i frachtu. Gdy świnie traciły animusz, uzbrojona w pejcze i co kto miał pod ręką załoga brała się do bezlitosnego okładania stada. Byleby zmusić zwierzęta do ruchu, co zapobiegało mdłościom.

Kwiki bólu, wrzaski zachęty do chłosty, odór odchodów i tak w koło Macieju. Przez całą noc. Pasażerami nikt się nie przejmował.

Paradoks: jak Chopin i Sand rozsławili Majorkę

„Wydawało nam się, jakbyśmy odbyli podróż dookoła świata i opuścili dzikusów Polinezji, by wrócić do świata cywilizowanego” – napisze George Sand w wydanej trzy lata później „Zimie na Majorce”.

W książce nie szczędzi przymiotników w opisach urody i różnorodności wyspy. Tylko że raj okazał się zamieszkany przez szorstkich autochtonów, którym nie podobały się ani grzeszne obyczaje kochanków, ani prątkujący Chopin. Sand im tego nie zapomni. W książce nazywa ich małpami, barbarzyńcami, złodziejami. Z wyżyn paryżanki podkpiwa z ich dewocji, lenistwa, zidiocenia. Wypomina, że „oszukują, zdzierają, kłamią” i za wszystko liczą sobie o wiele za dużo pieniędzy.


Brązowa rzeźba Fryderyka Chopina autorstwa Zofii Wolskiej w ogrodach
klasztornych w Valldemossie// Fot. Steve Taylor ARPS / Alamy / Be&W

„Zima na Majorce” pełna jest takich lamentów. Wyspie jednak nie zaszkodziła. Odwrotnie – Sand przetarła szlak dla fali turystów. Skalę najlepiej oddają liczby. W 2024 r. lotnisko w Palmie obsłużyło ponad 33 mln pasażerów (więcej niż Okęcie i krakowskie Balice razem wzięte), a promy i wycieczkowce też nie przywożą powietrza.

Dziś przekład na polski „Zimy na Majorce” łatwiej dostać na Majorce niż w Polsce. A wokół pobytu kochanków zbudowano romantyczną legendę. Fakt, że w rankingu sympatii Sand i Chopin plasowali się na Majorce tylko szczebelek wyżej od dziury w moście, zgrabnie się przemilcza. To, czego nie spalono, teraz czci się jak relikwie, a odwiedzający dawną kartuzję w Valldemossie głowią się, dlaczego pamiątki rozbite są na dwie cele z osobno płatnym wstępem.

Para zimowała w czwartej celi – to pewne. Ale która to „ta” czwórka, już pewne nie było. Dlatego dwie cele pretendowały do bycia tą właściwą. Spór trwał 80 lat, aż rozstrzygnął go sąd. Koronnym dowodem okazała się perspektywa, z której Maurice narysował kościelną dzwonnicę.

W namaszczonej wyrokiem sądu celi stoi osławione pianino, w fałszywej – pod warstwą narzut – fortepian, na którym Chopin nigdy nie grał (choć latami twierdzono co innego). Ale to ta druga cela przebija czwórkę zbiorem chopinianów: od listów i autografów po osobiste drobiazgi pokroju pukiel włosów, grzebyk z kości słoniowej Chopina czy fular, którym pisarka obwijała szyję.


W 2004 r. rząd lokalny Majorki nadał George Sand honorowy tytuł Hija Adoptiva (adopcyjna córka) – przyznawany osobom, które choć nie urodziły się na miejscu, to wniosły wybitny wkład w rozwój Majorki, jej kulturę czy historię.

Jednak Aurora nie ma swojego pomnika w Valldemossie – w odróżnieniu od Chopina i innych zasłużonych postaci związanych z wioską.
__________________________________________________________________________

*ZOFIA JURCZAK jest absolwentką kulturoznawstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Autorka strony podrozepokulturze.pl oraz książek krajoznawczych (m.in. „Kraków. Nieprzewodnik dla turystów i mieszkańców” i „Japonia. Kraj możliwości”). Prowadzi autorskie spacery po Krakowie.

 

*****************

MAJORCA 1838/1839


Fryderyk Chopin - the music he composed, which has ennobled the world for over two hundred years and the details of his short life, which could be bestowed upon several figures, have a timeless dimension and are always with us, but during the International Piano Chopin Competition (which is currently underway), they acquire a special aura. Chopin's profound significance for the world's cultural heritage is being discussed, rediscovered, described and exhibited. In this vast collection, I found a gem – an article by Zoffia Jurczak*, published in Tygodnik Powszechny (40/2025). The Tygodnik editors have agreed to publish the text of the article here in my English translation and to reprint it in Polish, exclusively for my readers. Thanking the editors for their kindness, I invite you to read it.

 

 

Chopin and George Sand in Majorca:
A Vacation That Turned into a Nightmare

Zofia Jurczak - Tygodnik Powszechny

 

187 years ago, two lovers, Frédéric Chopin and George Sand, fled wintry Paris for Majorca. They hoped to have a wonderful time there. The journey turned out to be Gothic horror.

She didn’t mince her words. “Another month in Spain and we would both have died, Chopin and I—he of melancholy and disgust, I of anger and outrage.” In the same letter, George Sand swore that if she were ever to write about Majorca, “it would be only in bitterness.” She kept her word.

In the end, however, Majorca would have the last laugh. But let's consider things one by one..

Chopin and George Sand: The Beginnings of a Romance

They met at a social evening hosted by Countess Maria d’Agoult and Franz Liszt in November 1836. Twenty-six-year-old Fryderyk Chopin was not yet as famous as Liszt, but his reputation as a piano virtuoso and more than a talented composer already preceded him. He dressed like a dandy, had a thick mane of hair, and coughed “with infinite charm.” He was hard to forget.

Chopin came to Liszt’s to perform on the concert grand piano. He avoided performing before large audiences—stage fright held him back—but he enjoyed small gatherings. That evening, the crème de la crème surrounded the pianist: from Mickiewicz to Heine, and among them 32-year-old Aurore Dupin, who had freed herself from her dissolute husband, a baron who had been cheating on her with his servants, earned her living by writing novels under the pseudonym George Sand, and was by no means penniless.

The frail, stick-thin Chopin caught her eye. She found him physically attractive and aroused her tenderness (two years later, she would confide in a friend that she cared for him like a child of her own, and he, in turn, loved her like a mother). And Fryderyk boasts about meeting her in a letter to his parents. But for Chopin, raised in provincial Poland, the older, pipe-smoking, trouser-wearing Sand was something beyond comprehension, therefore he added in his letter that “her face was unsympathetic,” even repellent.

Nevertheless, after a dozen or so months of hesitant courtship, they became lovers, and two years after the recital in the d’Agoult–Liszt salon, they set sail for Majorca—to escape the Parisian winter: gloomy, damp, and bone-chilling. They hoped the trip would bring sunshine and health, both for Fryderyk and for George Sand’s son, Maurice. Solange, her younger daughter, could also use some sun; her mother hoped the gentle climate would make her less defiant.

There was a third reason, too: the couple wanted to flee the gossiping circles of Parisian society.

Journey to Majorca: The Hope for Sun and Health

Their journey in 1838 went like this: first a steamboat down the Seine, then four days and nights in a stagecoach through Lyon and Nîmes to Perpignan, and from there by carriage to Port-Vendres on the Mediterranean. There, they boarded a ship—but only as far as Barcelona, where they spent five days waiting for the steamer El Mallorquín. The final leg of the trip, a dozen or so hours at sea, was a trifle (though Chopin and Solange vomited like cats). Finally, on November 8 before noon, they landed in Palma, the island’s capital. Three weeks had passed since leaving Paris.

However, spirits were high because the weather in Majorca was glorious. “It was a great pleasure for us, after the first attacks of winter, to leave our enemy behind”, Sand wrote. Now they only needed to find suitable lodgings, and their wintering could begin.

First Disappointments in Majorca

In 1838, tourism in Majorca was not even in its infancy—it didn’t exist at all. The visitors from Paris were the avant-garde of a phenomenon that, 150 years later, would completely transform the island—for better and for worse (lately, more of the latter).

However, it quickly became clear that the Spanish inlanders were unable to live up to the expectations they had brought from France. Apparently, those who had described Majorca as a “hospitable and prosperous land” had misled them—or lived under an illusion.

The locals viewed foreigners with suspicion. It’s hard to say what disturbed them more: Chopin’s coughing fits, George and Solange wearing trousers, or the family’s absence from Sunday Mass. Or perhaps it was their Parisian airs? The primacy of French culture had not reached Majorca, yet. To the conservative locals, this strange family were not sophisticated cosmopolitans but scandalous pagans.

Finding lodgings proved no easy task.  The availability of accommodation in Palma could be counted on the fingers of one hand, and no one wanted them under their roof. Sand wrote bitterly that hospitality there was only to show off. In Palma, “one must be recommended and announced to twenty of the most distinguished persons and be expected for many months in advance to have any hope of sleeping anywhere other than in the open field.”

They finally found two tiny rooms in a shabby neighborhood, furnished with a cot “whose mattress was as soft and rounded as roof tiles” and a straw chair. Instead of windowpanes, there was a lattice woven from twigs. Anyone wishing to install glass first had to commission a frame from a carpenter—and the same applied to fitting doors.

George could hardly believe that one had to wait months for either, and that both cost a fortune. Those who managed to acquire them took them along when they moved—just like furniture, which was also scarce. Mucha calma—“stay calm,” the locals would say. But Sand was anything but calma.

Is it possible,” she wrote, “that once one has made the mistake of coming here, the only way to correct it is to leave?

Cold Rain and Chopin’s Illness

Then, a man named Señor Gómez appeared with a proposal. You need lodgings? No problem—I have a furnished villa, Son Vent, with a garden. Available immediately, and at an attractive price.

The “villa” turned out to be a country house: whitewashed walls, a rough wooden table, and beds cobbled together from planks resting on sawhorses. Fortunately, most of the windows had real glass panes. Today, the area is part of Palma’s suburbs, but back then the house stood among almond orchards, citrus trees, and olive groves.

It is the Promised Land (...) we are delighted,” wrote Sand. “The sky is turquoise, the sea azure, the mountains emerald, the air heavenly,” echoed Chopin.

They went on walks; the children collected stones and sticks (the locals took them sometimes for pharmacists, and sometimes for idiots). Sand sat on the terrace until five in the morning, reveling in the beauty. Their delight seemed endless—until the weather broke.

Son Vent means “It is wind” in Catalan. And not without reason, as the company discovered after three weeks of bliss. The temperature dropped, and a biblical deluge fell from the sky. Water dripped from ceilings and streamed down walls; drafts howled through the rooms. Suddenly, wintery Paris no longer seemed so dreadful. At least there one could warm up by a fireplace. Here, there were none—only tiny stoves that produced more smoke than heat.

The result: Chopin fell “sick as a dog.” Doctors flocked to Son Vent—supposedly all the most famous on Majorca. “One sniffed what I spat, another tapped where I spat, a third prodded and listened as I spat. One said I was dead, another that I was dying, the third that I would die.”

Rumors spread that Chopin carried a “disease of the chest.” People were told to keep their distance, to avoid them altogether. Not that they had been warmly received before—but now they were truly persona non grata. Señor Gómez sent them a letter canceling the lease and demanding payment for repainting Son Vent, plus a hefty bill for furnishings and worn-out bedding. Everything they had touched was, he claimed, infected. Either they took it with them—or he would burn it.

 At the Monastery in Valldemossa

What to do now? Board the returning ship—or hide somewhere deep in the countryside?

The lovers chose the second option and withdrew to Valldemossa, a mountain village with a long tradition of seclusion. For centuries, men who rejected the world had taken refuge there in a Carthusian monastery. Later—after the order was dissolved—wealthier residents of Palma used its hermitage as a summer retreat from the oppressive heat.

But this was December, off-season, and the last temporary tenant—a “certain Spanish political refugee”—was just packing to leave in haste, because he had to urgently run away.

Sand and Chopin took over his cell: three rooms with a garden full of oranges and lemons, a covered patio, and a small stove “which caused headaches and dry lungs.” Hardly luxurious, but it would do. The rent was low, and beyond the threshold of this “tall coffin” (as Chopin described it) stretched a medieval monastery full of nooks and crannies and mysteries.

It was like living inside a Gothic novel. George was enchanted by the setting, calling Valldemossa “the most poetic dwelling in the world.” There she wrote her novel Spiridion, about a monastic novice haunted by the ghost of the monastery’s founder.

Chopin, too, tried to work—or at least wanted to. He had brought with him a commission from Paris: a set of preludes. But it was hard to compose while drumming your fingers on the tabletop. “There is no piano here; in that respect, this is a savage country.”

The rented instrument turned out to be a wobbly wreck, and the ordered piano—when it finally arrived on the island—was seized by customs officers. The ransom demanded for its release could have bought another piano. Sending it back to France was impossible; the only alternative, they were told, was to throw it into the sea, and the authorities would pretend not to notice.

After two weeks of wrangling, the instrument finally reached Valldemossa—at a steep price. On it, Chopin composed (or, more accurately, refined) his Prelude in D-flat Major, Op. 28 No. 15, the famous “Raindrop Prelude.”

 Why Majorca Became Hell

At what point did Aurore and Fryderyk have enough of Majorca?
When no one in Palma would take them in for the night?
When rain poured through the roof in Son Vent?
When he fell ill and the doctors’ “treatment” ended with a bill?
When Señor Gómez threw them out and threatened to sue?
When customs officers seized the piano?
When the villagers of Valldemossa threw stones at Maurice for sketching the monastery, calling it blasphemy?
When they were labeled pagans, Mohammedans, and Jews?
When they caught a local carpenter stealing a toothbrush and other toiletries?
When the neighbor helped herself to their food from the pots?
When they had to take turns guarding their supplies from theft?
When they realized the cost of living had grown higher than that of “a prince in Paris,” because everything was sold to them at inflated prices?
When the new year of 1839 brought even more rain and flooding?
When Chopin fell ill again?
When peasants held a carnival in the monastery so wild it might have been staged by Goya himself?
Or when peasant women warned Aurore that her beloved would go to hell because he was consumptive and never went to confession?

Return from Majorca and Bitter Memories

Just three months separated two visions: from “the promised land” to “may my foot never again touch Spanish soil.” George Sand later said that in that short time she had aged ten years.

The island, however, had one more farewell gift: a return voyage on a ship full of pigs. In February 1839, there was no other way to “leave that accursed country” than in the company of Majorca’s most famous export—live swine. The vessel was a floating pigsty; passengers were an afterthought, locked in their cabins until the last pig was unloaded in Barcelona.

The crossing was a night from hell—or rather, a night of relentless seasickness for both passengers and cargo. When the pigs began to falter, the crew, armed with whips and whatever they could grab, beat them to keep them moving—motion prevented nausea, they said. The ship rang with squeals of pain, shouts, curses, and the stench of filth, hour after hour. No one cared about the human passengers. 

The Paradox: How Chopin and Sand Made Majorca Famous

It felt as though we had traveled around the world and left behind the savages of Polynesia to return to civilization,” Sand wrote three years later in A Winter in Majorca.

In the book, she did not spare adjectives when describing the island’s beauty and diversity. Yet the paradise had turned out to be inhabited by coarse natives who disapproved of the lovers’ “sinful ways” and Chopin’s tubercular cough. Sand never forgave them. She called the islanders monkeys, barbarians, and thieves. From the heights of Parisian superiority, she mocked their piety, idleness, and stupidity. She accused them of cheating, overcharging, and lying.

A Winter in Majorca is full of such laments. But far from harming the island’s image, the book did the opposite—Sand opened the floodgates for tourism. The numbers say it all: in 2024, Palma’s airport handled over 33 million passengers—more than Warsaw and Kraków combined—and the ferries and cruise ships hardly arrived empty.

Today, a Polish edition of A Winter in Majorca is easier to find on Majorca than in Poland. Around the lovers’ stay, a whole romantic legend has been built. The fact that at one time Sand and Chopin enjoyed only slightly more sympathy in the local community than a hole in the bridge is naturally passed over in silence. What wasn’t burned is now venerated like a relic, and visitors to the former Carthusian monastery in Valldemossa still puzzle over why the souvenirs are divided between two separate cells—each with its own entrance fee.

The couple stayed in the fourth cell—that much is certain. But which “number four” it remained unclear. Two different cells claimed authenticity. The dispute dragged on for eighty years before being settled in court. The decisive proof turned out to be the perspective from which Maurice had drawn the monastery’s bell tower.

The famous piano stands in the court-approved cell; in the “false” one—hidden under layers of fabric—a grand piano that Chopin never played (though for years, people claimed otherwise). Yet that second cell wins the hearts of visitors with its collection of Chopiniana: letters, autographs, and personal relics such as a lock of Chopin’s hair, an ivory comb, and the scarf Sand used to wrap around her neck.


In 2004, the local government of Majorca awarded George Sand the honorary title Hija Adoptiva (“Adoptive Daughter”)—granted to individuals not born on the island but who have made a significant contribution to its culture or history.

Yet Aurore Dupin—George Sand—has no monument in Valldemossa, unlike Chopin and other figures linked to the village.

__________________________________________________________________________

*Zofia Jurczak, a cultural studies graduate and alumna of the Polish School of Reportage. She is the author of travel books such as Kraków. Nieprzewodnik dla turystów i mieszkańców and Japonia. Kraj możliwości, runs the website podrozepokulturze.pl, and leads popular proprietary walks around Krakow.


 CHARLIE KIRK
1993 - 2025

(Source: Wikipedia)

Dwógłos po zabójstwie

Two Voices After the Murder

PL and ENG versions available

1.
Kiedy wymiana pogladów kończy
się zabójstwem, ginie nasze przesłanie

Aaron „Buck” Burnett | Dyrektor Programowy | KKOB


(
Aaron Buck Burnett ||| esotSpdnrou4rmeg2Y9:he4 M24i2y0tt1c30 9a2cuf4Ptlal s7icd3fgu)

Tłumaczenie: Krzysztof Onzol


Powiem to tak jasno, jak tylko potrafię: mamy poważny problem.

W środę Charlie Kirk został zamordowany podczas sesji pytań i odpowiedzi na kampusie uniwersyteckim w Utah. Niech to do nas dotrze. Komentator polityczny został zabity — nie na wojnie, nie podczas zamieszek — lecz w chwili, gdy mówił do mikrofonu i odpowiadał na pytania ludzi, którzy się z nim nie zgadzali.

Nie nawoływał do przemocy. Nie wzywał do rozlewu krwi. Robił dokładnie to, co deklarujemy, że chcemy widzieć i słyszeć w tym kraju: rozmawiał. Dyskutował. Pojawił się osobiście, by spotkać się twarzą w twarz z tymi, którzy patrzyli na świat inaczej niż on.

I za to ktoś go zabił.

To nie jest kwestia tego, czy lubiłeś Charliego Kirka. Mogłeś się z nim zgadzać albo uważać, że mylił się we wszystkim. To zupenie obojne. Bo w momencie, w którym czowiek ginie za to, że ma własne zdanie, przekraczamy granicę, spoza której możemy już nie wrócić.

Żyjemy dziś w kulturze, w której różnica poglądów bywa traktowana jak akt przemocy, a prawdziwa przemoc uchodzi za moralną odpowiedź. Coraz więcej ludzi chodzi po świecie jak samozwańczy mściciele, bo ktoś ośmielił się podważyć ich światopogląd. Pozwoliliśmy, by emocjonalna kruchość udawała odwagę, a chaos występował w roli sprawiedliwości.

Co się z nami stało?

Przecież fundamentem Ameryki była wolność sporu. Można przecież się spierać, protestować, debatować, a nawet obrażać nawzajem bez obawy o własne życie. Właśnie po to mamy Pierwszą Poprawkę do Konstytucji. Nie wolno ci zabić kogoś tylko dlatego, że powiedział coś, co ci się nie podoba. To nie jest aktywizm, to jest terroryzm.

Weźmy ludzi, którzy przylaskują takim czynom, a tak, są tacy, i przerzućmy ich do Syrii, Rosji czy Chin. W tych krajach nie potrzebują nawet powodu. Powiesz coś złego o rządzie i znikasz. Skrytykujesz niewłaściwego przywódcę , to wylądujesz w celi więziennej albo w worku na zwłoki. Tam ludzie marzą o wolnościach, które my tutaj marnujemy.

A jednak jesteśmy w miejscu, gdzie naród tak rozpieszczony przez swobody uważa dziś wolność słowa za zagrożenie, a uciszanie innych siłą za coś szlachetnego.

Charlie Kirk przyszedł i przyniósł nie broń tylko siłę swoich przekonań. Otworzył przestrzeń na pytania. Nie żądał milczenia ani posłuszeństwa. Nie przekrzykiwał oponentów. Pochylił się, przyjął wyzwanie i dał ludziom szansę, by spróbowali zmienić jego zdanie. Zginął, robiąc to, co wielu z nas powinno robić, czyli rozmawiać ponad podziałami zamiast przekrzykiwać się.

To, co wydarzyło się w środę, nie jest tylko tragedią. To ostrzeżenie.

Doszliśmy do miejsca, w którym wielu Amerykanów postrzega swoich politycznych przeciwników nie jako omylnych, lecz jako złych. Nie jako źle poinformowanych, lecz jako niebezpiecznych. A kiedy wmówisz sobie, że ktoś naprzeciwko jest niebezpieczny, to wtedy wszystko staje się usprawiedliwione, łącznie z morderstwem.

Tak demokracje nie są w stanie przetrwać. Tak się rozpadają. Nie z hukiem, ale poprzez powolny rozkładem kulturowy, z cenzurą udającą bezpieczeństwo, z tchórzostwem udającym przekonanie, z kulami zastępującymi głosy wyborcze. Jeśli nie zawrócimy tego okręt, i to szybko, to obudzimy się w kraju, który nie przypomina już Ameryki, jaką odziedziczyliśmy. A co gorsza, nasze dzieci nawet nie zauważą różnicy. Urosną w przekonaniu, że to normalne, że jeśli ktoś się z tobą nie zgadza, to trzeba go zniszczyć. Nie w komentarzach i nie poprzez głos wyborczy, ale w prawdziwym życiu. To powinno nas wszystkich przerazić śmiertelnie.

Musimy na nowo nauczyć się żyć z niezgodą. Musimy przestać idalizowć oburzenie i zamiast tego zacząć odbudowywać wzajemny szacunek - zwłaszcza wtedy, gdy nie patrzymy na świat tak samo. Bo bez tego nie jesteśmy narodem. Jesteśmy tylko beczką prochu z flagą na wierzchu.

Charlie Kirk powinien dziś wciąż żyć. Nie dlatego, że miał rację we wszystkim, lecz dlatego, że Ameryka wciąż powinien być miejscem, gdzie za wyrażenie swojego zdania nie grozi ci egzekucja.
Jeśli stracimy to … to stracimy wszystko.

*****

When a Conversation Gets You Killed,
We’ve Lost the Plot


By Aaron “Buck” Burnett | Program Director | KKOB




Let me say this as plainly as I can: we are in real trouble.

On Wednesday, Charlie Kirk was assassinated during a Q&A session at a university campus in Utah. Let that sink in. A political commentator was murdered—not in a warzone, not during a riot—but while speaking into a microphone and answering questions from people who disagreed with him.

He wasn’t inciting violence. He wasn’t calling for blood. He was doing exactly what we say we want in this country: talking. Debating. Showing up in person to engage, face-to-face, with folks who don’t see the world the way he does.

And for that, someone killed him.

This isn’t about whether you liked Charlie Kirk. That’s irrelevant. Agree with him, disagree with him—hell, think he’s dead wrong on every issue. Fine. That’s your right. But when we get to the point where people are gunned down for the crime of having an opinion, we’ve crossed a line we may not come back from.

We’ve become a culture where disagreement is treated as violence and actual violence is justified as some kind of moral response. People walk around like they're righteous vigilantes because someone dared to challenge their worldview. We’ve allowed emotional fragility to masquerade as courage and confusion to parade as justice.

What happened to us?

This country was built on the idea that we can argue, protest, debate, and even offend each other without fearing for our lives. We have the First Amendment for a reason. You don’t get to kill someone because they said something you didn’t like. That’s not activism—that’s terrorism.

Take the people who cheer this kind of thing—and yes, there are some—and drop them in Syria, or Russia, or China. In those countries, they don’t even need a reason. You say the wrong thing about the government, you vanish. You criticize the wrong leader, you wind up in a prison cell or a body bag. Over there, people dream of having the freedoms we’re squandering here.

And yet, here we are—a nation so spoiled by liberty that some now see free speech as a threat, and silencing others by force as noble.

Charlie Kirk showed up. He brought his voice, not a weapon. He opened the floor to questions. He didn’t demand silence or compliance. He didn’t shout down the opposition. He leaned in, welcomed the challenge, and gave people a shot at changing his mind. He died doing what more of us should be doing—talking across the aisle instead of screaming across it.

What happened Wednesday isn’t just a tragedy. It’s a warning.

We’ve reached a place where many Americans now view their political opponents not as wrong, but as evil. Not as misinformed, but as dangerous. And once you convince yourself that the person across from you is dangerous—then anything becomes justified, including murder.

This isn’t how democracies survive. This is how they collapse. Not with a bang, but with a slow cultural rot. With censorship disguised as safety. With cowardice disguised as conviction. With bullets replacing ballots. If we don’t turn this ship around—and soon—we’re going to find ourselves in a country that no longer resembles anything close to the America we inherited. And worse, our kids won’t know the difference. They’ll grow up thinking this is normal—that if someone disagrees with you, you destroy them. Not in the comment section. Not on a ballot. But in real life. That should scare the hell out of all of us.

We need to re-learn how to live with disagreement. We need to stop idolizing outrage and start rebuilding mutual respect, even when—especially when—we don’t see eye to eye. Because without that? We’re not a country. We’re just a powder keg with a flag on it.

Charlie Kirk should still be alive today. Not because he was right about everything, but because this is still supposed to be a country where you don’t get executed for speaking your mind. If we’ve lost that…We’ve lost the whole damn thing.


_______________________________________________________
___________________________________________


2.




Post bez tytułu

Charlie Kirk, konserwatywny założyciel Turning Point USA, został zamordowany. Sprawcą jest Tyler Robinson, 22-latek, którego życie i poglądy są podręcznikowym przykładem tego, jak ideologiczna tresura potrafi zmienić młodego człowieka w maszynę nienawiści.

Znaleziono przy nim naboje z napisem „hej faszysto!”, „łap” oraz symbolem Antify. Jego własna rodzina powiadomiła policję o miejscu ukrycia się mordercy. To, że rodzina najwyraźniej nie wytrzymała presji i wydała własnego syna – kryje się symboliczny obraz współczesnej Ameryki: kraju, w którym nawet więzy krwi przegrywają z ciężarem lewackiej ideologii….

Robinson był dzieckiem epoki, w której media, influencerzy i popkultura systematycznie przedstawiają konserwatystów jako zagrożenie, a przemoc wobec „faszystów” – jako moralny obowiązek.

Historia Ameryki zna takie momenty; śmierć Kennedy’ego zmieniła oblicze zimnej wojny, śmierć Martina Luthera Kinga – ruch praw obywatelskich. Teraz mamy do czynienia z zabójstwem, które może również przestawić zwrot na dekady.

Najbardziej wstrząsające jest to, co stało się po tragedii 10 września. Internet zalały obrazy i nagrania ludzi otwarcie świętujących śmierć Kirka. Tysiąc osób wiwatujących z powodu tego, że ktoś zginął za słowa. To moment obnażenia – bo nie ma już żadnej maski „tolerancji”. Jest brutalna satysfakcja z zabójstwa. To właśnie jest ta chwila, gdy kurtyna opada. Gdy lewica zrzuca ostatnie przebranie i pokazuje swoje prawdziwe oblicze – oblicze triumfu nad trupem przeciwnika.

Lewica właśnie pokazała, że jej prawdziwym paliwem nie jest dialog, lecz przemoc. Wielu wyborców demokratów, widząc te reakcje, przechodzi na drugą stronę. Nie dlatego, że nagle pokochali konserwatystów – ale dlatego, że dostrzegli, iż obóz, któremu zaufali to ideologia nienawiści. To jest polityczny punkt zwrotny, chwila, gdy wyborcy zaczynają pytać samych siebie, czy naprawdę chcą być częścią ruchu, który klaszcze, kiedy ginie człowiek.

Ten zamach to punkt zwrotny. To cios samobójczy zadany przez lewicę samym sobie.

Dlatego coraz częściej słychać głosy, że Ameryka może wejść w nową epokę polityczną – epokę odwetu, przywracania elementarnego porządku, bezlitosnego rozprawienia się z ekstremizmem tak zwanych „liberalnych wartości”. To może być początek nowej ery.

Lewica chciała zlikwidować człowieka, a zlikwidowała własną przyszłość.



*****


Translation: Krzysztof Onzol


Charlie Kirk, the conservative founder of Turning Point USA, was murdered. The perpetrator is Tyler Robinson, a 22-year-old whose life and views are a textbook example of how ideological conditioning can turn a young person into a machine of hatred.

Bullets were found on him stamped with phrases like “hey fascist!”, “catch!” and an Antifa symbol. His own family alerted the police to the murderer’s hiding place. The fact that the family apparently couldn’t stand the pressure and turned in their own son is a symbolic image of contemporary America: a country in which even blood ties lose out to the weight of leftist ideology….

Robinson was a child of an era in which the media, influencers, and pop culture systematically portray conservatives as a threat, and violence against “fascists” as a moral duty.

American history knows moments like this; Kennedy’s death changed the face of the Cold War, Martin Luther King’s death reshaped the civil rights movement. Now we are dealing with a killing that may also redirect the course of decades.

Most shocking is what happened after the tragedy on September 10. The internet was flooded with images and videos of people openly celebrating Kirk’s death. A thousand people cheering because someone died for his words. It’s a moment of exposure—there is no longer any mask of “tolerance.” There is brutal satisfaction in the murder. This is the instant the curtain falls. When the left drops its last disguise and shows its true face—the face of triumph over an opponent’s corpse.

The left has just shown that its real fuel is not dialogue but violence. Many Democratic voters, seeing these reactions, are moving to the other side. Not because they suddenly love conservatives—but because they have seen that the camp they trusted is an ideology of hatred. This is a political turning point, the moment when voters begin to ask themselves whether they really want to be part of a movement that applauds when a human being dies.

This attack is a turning point. It is a self-inflicted blow dealt by the left to itself.
That is why voices are increasingly heard saying America may be entering a new political era—a period of revenge, of restoring basic order, of mercilessly dealing with the extremism of so-called “liberal values.” This could be the beginning of a new epoch.

The left wanted to eliminate a man, and they eliminated their own future.




 NA POCZĄTKU BYŁA

Foto - Krzysztof Onzol

Biblijna Księga Rodzaju opowiada o powstaniu naszego świata. Wedle źródła, Ziemia w swoich początkach była bezładem i pustkowiem spowitym zupełną ciemnością. Przypatrzył się temu Bóg z bliska i rzekł: «Niechaj się stanie światłość!». I stała się światłość. Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. I nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą. Tak zostało aż po dzień dzisiejszy i pewnie zostanie do czasu kiedy Bóg znudzi się światłością i rzeknie «Basta, niech się znowu stanie ciemność!» I powie dalej: dzień ci człeku przestał wystarczać za światłość, mimo że dałem ci gwiazdy, księżyc, ogień, błyskawice, wulkany i chmary świetlików. Niestety, tobie wciąż było za mało. Zacząłeś szukać sposobów na oświetlenie przenośne. Wykombinowałeś łuczywo, pochodnie, kaganki oliwne, świece, lampy olejne, oświetlenie gazowe, ale wielkiemu poecie Joachannowi Wolfgangowi von Goethe i tak nie było dosyć jasno, zatem odchodząc z tego świata zawołał, „mehr Licht!" (więcej światła), no to mamy wciąż więcej i więcej...

Intryguje mnie wszakże pytanie, czy gdyby przyszło mu żegnać się z życiem 192 lata później, w końcu pierwszej ćwiartki XXI wieku, to rzekłby to samo, czy też może raczej zawołałby „weniger Licht – mniej światła”!
W jego przypadku sedno rzeczy jest w słowie „światłość”. O świetle będzie poniżej, ale zanim zagłębimy się w zagadnienia rozświatlania pomroków nocy, wracam do wielkiego Poety i pytam czy rzczywiście jedynym czego chciał, było tylko i aż żeby rozwarto okiennice? (zakładam, że umierał w dzień). Odpowiadając sobie, myślę że poeta, dramaturg, prozaik, uczony, polityk, i wolnomularz w jednej osobie, w swojej ostatnej godzinie, pragnął jednak nie tyle słonecznej świetlistości, ile jasności umysłów, wszak w otoczeniu durniów konał.

Zatem,
c

więcej światła
czy
mniej światła,


oto jest pytanie, na które odpowiedź, w sensie naszej odwiecznej walki z mrokami ciemności, znajduje się w artykule popełnionym przez April Nowell i Nancy Gonlin na portalu SAPIENS, i zatytułowanym "Co odkrywa archeologia nocy"


 
CO ODKRYWA ARCHEOLOGIA NOCY*

Badanie nocnego życia starożytnych społeczeństw pokazuje nam, dlaczego powinniśmy pracować nad odzyskaniem ciemności.


JESZCZE kilkadziesiąt lat temu w świecie zachodnim gwiazdy olśniewały ludzi swoją jasnością, a gdy noc pogrążała się w niewysłowioną ciemność, to wówczas Droga Mleczna objawiała się jako łuk spinający najdalsze zakątki nieba.  W XXI wieku scena taka staje się jednak rzadkością w wielu rejonach świata, ponieważ rozświetlamy noc jak nigdy dotąd.

Dziś nasze doświadczenie nocy znacznie różni się od doświadczenia naszych przodków. Zanim opanowali ogień, pierwsi ludzie spędzali mniej więcej połowę swojego życia w ciemności. Gdy niebo było czyste, jedyne nocne światło jakie mieli, pochodziło z księżyca. Potem, kiedy ludzie zaczęli zyskiwać kontrolę nad użyciem ognia (prawdopodobnie około 400 000 lat temu), wszystko się zmieniło. Od tego momentu większość ludzi, przynajmniej okazjonalnie, miała dostęp do jakiejś formy „sztucznego” światła. W ten sposób rozpoczęły się nasze nieustanne wysiłki, aby rozświetlić noc. Nawet ludzie, którzy żyli stosunkowo niedawno – ci, którzy mieli świece, lampy oliwne i wczesną elektryczność – byli o wiele lepiej zaznajomieni z ciemnością niż my dzisiaj. Ich nocny świat po prostu nie był tak jasny jak nasz.

Ale co zyskaliśmy oświetlając noc? Czy coś starciliśmy z powodu naszych wysiłków zwalczania ciemności? Czy ludziom i światu było lepiej, gdy było ciemno?

---

NOC zawsze fascynowała ludzi, ponieważ niosła ze sobą część naszego życia, której się obawialiśmy i którą szanowaliśmy. Jednak naukowa podróż w kierunku zrozumienia starożytnych nocy była długa: dopiero niedawno archeolodzy zaczęli badać, jak wyglądało życie po zmroku w starożytnym świecie.

Kiedy kilka lat temu zaczęłyśmy zastanawiać się nad nocnym życiem naszych przodków, znalazłyśmy niewielką ilość prac naukowych na ten temat. Im więcej myślałyśmy o nocy, czy to w okresie paleolitu (co bada April Nowell), czy w czasach klasycznych Majów (co bada Nancy Gonlin), tym bardziej zdawałyśmy sobie sprawę, że bardzo niewiele badań zostało ukierunkowanych precyzyjnie na zgłębianie tego tematu. Właśnie wtedy, z pomocą wielu naszych kolegów  archeologów, rozpoczęłyśmy prace nad wspólną książką Archaeology of the Night (2018).


Nocne wyczaje starożytnych były liczne i przypominały wiele rodzajów nocnych zajęć, w które angażujemy się my, współcześni ludzie: spanie, seks, obserwowanie gwiazd, praca, ceremonie, tajne spotkania i tak dalej.

Paleolityczna kamienna lampa, na której wzorowana jest ta replika, została wykonana około 17 500 lat temu w okolicach dzisiejszego Lascaux we Francji. W misach takich lamp starożytni ludzie palili knoty wykonane z materiału roślinnego i tłuszczu zwierzęcego. (April Nowell)


Weźmy na przykład starożytnych Rzymian. Jeśli myślisz, że hałaśliwe życie nocne jest cechą charakterystyczną współczesnego świata, pomyśl jeszcze raz! Starożytny Rzym był miejscem tętniącym życiem i często miejscem głośnym. Pojazdy na kołach zaopatrywały miejskie tawerny i wywoziły odpady, a podczas festiwali ludzie bawili się do świtu, co skłoniło jednego z poetów do napisania: „Budzi mnie śmiech przemieszczającego się tłumu, a cały Rzym jest przy moim łóżku”. Obywatele Rzymu często korzystali z osłony ciemności, aby sikać z balkonów lub wyrzucać jakieś przedmioty na ulice, a także angażować się w przestępstwa, od zakłócania spokoju po napady. Policja porządkowa łapała przestępców, a dowodzący tym oddziałem organów ścigania mężczyzna, mimo że nie spał przez całą noc, następnego ranka, pełniąc funkcję sędziego, skazywał ich za popełnione przestępstwa.

Starożytny Rzym przypomina nam, że coś tak prostego jak sen nie jest czymś takim samym wszędzie i w każdym czasie. To, jak śpimy, gdzie, kiedy, ile czasu , na czym i z kim śpimy, ma aspekty kulturowe. Międzykulturowe badania nad nocą podważają to, co uważamy za uniwersalne i naturalne: mieszkańcy Zachodu XXI wieku uważają, że spanie przez osiem godzin z rzędu jest dobrą rzeczą, ale przykład z Rzymu pokazuje, że pojęcia takie jak normalny rytm snu są w właściwie zdefiniowane kulturowo. Powszechnym wzorcem był „pierwszy sen” trwający kilka godzin, a następnie „drugi sen”. W międzyczasie starożytni Rzymianie na krótki czas zajmowali się innymi zajęciami, na przykład głęboką kontemplacją, modlitwą, seksem lub czytaniem.

Tablica Majów z okresu klasycznego przedstawia noc (na dole) i dzień (na górze). Justina Kerra

W starożytnej Mezoameryce Majowie budowali swoje miasta w tropikach - okres klasyczny w latach 250–900 i postklasyczny, lata 900–1521. Ich noce były płne zajęć, takich jak polowanie, pilnowanie pól, przygotowywanie posiłków na następny dzień, uczty i uroczystości, ktore gdy odbywały się, ludzie nie spali. Kiedy zapadł zmrok i widzialność stawała się ograniczona, wyostrzały się inne zmysły. Jaguary przemierzały krajobraz, a wokół brzęczały owady, tworząc mnóstwo dźwięków charakterystycznych dla nocy. W chłodnym nocnym powietrzu kwitły tropikalne rośliny, dodając zapachów nocnej atmosferze. Trzaskający ogień w pochodniach, paleniskach i ceramicznych naczyniach oświetlał i ogrzewał chłodne noce tropiku oraz odstraszał w ciemnościach, zarówno rzeczywiste, jak i fantastyczne istoty.

Noc była czasem złowieszczym i świętym. Ludzie składali ofiary, aby przebłagać bogów rządzących podziemnym światem, zapewniając w ten sposób wschód słońca. Bogini Księżyca jeździła na swoim jeleniu po nocnym niebie, czuwając nad tymi, którzy odważyli się zapuścić w ciemności. Odbywały się święte ceremonie, podczas których szlachetnie urodzeni pili gorące, odurzające napoje kakaowe i tańczyli o północy. Aby oddać cześć swoim przodkom, ludzie wszystkich warstw społecznych praktykowali upuszczanie krwi za pomocą obsydianowych ostrzy, kolców ryb płaszczek lub lin pokrytych cierniami. Astronomiczne odczyty planety Wenus przepowiadały, czy był czas na wojnę, czy raczej na pokój.

Podobnie na obszarze miejskim Copan w Hondurasie przez około 250 lat (600–850 ne) mieszkańcy miast prowadzili hałaśliwe nocne życie w ciasno pobudowanych budynkach mieszkalnych. Spali na kamiennych ławach, które przykrywano dla wygody tkaniną i wyściółką. Inni, mieszkający poza miastem, prawdopodobnie mieli przenośne maty do spania, takie jak te, niezwykle dobrze zachowane znaleziska z okresu klasycznego społeczności rolniczej w Joya de Cerén w Salwadorze. Klasyczni Majowie pisali o wielu z tych zajęć i dziś, rozumiejąc ich hieroglificzne pismo, możemy w niektórych z nich znaleźć informacje o ich nocnym życiu.

Noc była czasem złowieszczym i świętym.

W innych częściach świata ludzie stworzyli techniki oświetleniowe, które informują nas o postrzeganiu przez nich związków nocy z ciemnością i śmiercią. W starożytnym Egipcie codziennie o zmierzchu bóg słońca Ra umierał na zachodzie, rzucając świat w ciemność. Według starożytnych Egipcjan zmarli podróżowali także na zachód – do Ozyrysa, boga podziemi. Oświetlenie odgrywało zasadniczą rolę w rytuałach pogrzebowych w czasach dynastii Nowego Państwa, co znalazło wyraz po roku 1570 p.n.e. (prawie tysiąc lat po wybudowaniu piramid w Gizie), aż uległo zmianom po roku 1069 p.n.e. Słynny papirus Księgi Umarłych zawiera symbol „“Wicks-on-sticks” (rodzaj świec, ed. KO), a jedno z tych urządzeń oświetleniowych odkryto w grobowcu króla Tutanchamona.

To tylko kilka z nocnych praktyk, które na przestrzeni dziejów miały miejsce na całym świecie. W Omanie w epoce brązu (3100–1300 p.n.e.) rolnicy nawadniali swoje uprawy w chłodnym nocnym powietrzu, aby ograniczyć parowanie, a później, w Zimbabwe w epce żelaza (200–1900 r. n.e.), hutnicy rozpalali swoje piece w nocy, aby uciec przed prażącym słońcem. Ponad 4000 lat temu w starożytnym Pakistanie, na słynnym archeologicznym stanowisku Mohendżo-daro, ustalono że usuwanie „nocnej gleby” (ludzkich odchodów) uznano za zadanie najlepiej pasujące do ciemności. W Polinezji przez stulecia starożytni żeglarze spoglądali w gwiazdy aby w długich wyprawach prowadziły ich do domu. Wikingowie, żyjący w średniowieczu w północnej Europie, używali lamp na olej rybny, tłuszcz wielorybi i tłuszcz z fok do oświetlania ciemnych wnętrz swoich ziemianek, a na XIX-wiecznych Bahamach zniewoleni ludzie osiągali wolność, choćby na chwilę , pod osłoną ciemności.

---

PRZEJDŹMY TERAZ SZYBKO do czasów dzisiejszych, kiedy blask miejskich wieżowców przygasza gwiazdy i tworzy nocne niebo, którego nasi przodkowie nie rozpoznaliby. Studiując archeologię nocy, stałyśmy się wyraźnie świadome, jak wiele dzisiaj tracimy, nadmiernie oświetlając świat.

Lampy wikingów, takie jak ta zrekonstruowana, były zazwyczaj wykonane z kamienia. (Erin McGuire)

Nasz dzisiejszy nocny ślad świetlny jest już tak jasny, że można go wykryć z kosmosu. Mamy „nocnych burmistrzów” w miastach, które nigdy nie śpią. Ciemność ustępuje miejsca jasności oświetlenia elektrycznego bowiem miliony ludzi pracują na nocne zmiany. Ze zanikającej nocy wynikają nieznane do niedawna problemy zdrowotne. Ostatnie badania pokazują, że rytmy dobowe kontrolują 10–15 procent naszych genów i że zakłócanie tych rytmów jest powiązane z zaburzeniami natury medycznej, takimi jak choroby serca, bezsenność i depresja. Niektórzy badacze sugerują nawet, że niektóre nowotwory mogą być spowodowane ekspozycją na nadmierne oświetlenie w nocy.

Nasz nadmiernie doświetlony styl życia ma również konsekwencje społeczne. Przez większą część naszej przeszłości ludzie gromadzili się nocą przy ogniskach, aby opowiadać historie i śpiewać piosenki, podobnie jak wielu ludzi z Zachodu robi to dzisiaj przy rzadkich okazjach, gdy znajdujemy czas na biwak. Wraz z pojawieniem się światła elektrycznego zanikła konieczność gromadzenia się w jednym miejscu – możemy bowiem swobodnie realizować się w samotności, skąpani w naszych indywidualnych źródłach światła.

Oprócz skutków zdrowotnych i społecznych dla ludzi, Międzynarodowe Stowarzyszenie Ciemnego Nieba (IDA), organizacja non-profit zajmująca się ochroną ciemnego środowiska nocnego, zwróciło naszą uwagę na szkody ekologiczne, które wyrządzamy wielu gatunkom na całym świecie. Istnieje wiele przykładów ze świata zwierząt obrazujących skutki naszego szkodliwego zanieczyszczenia światłem: żółwie morskie i ptaki migrujące wyróżniają się jako najbardziej zagrożone przez nocne nawyki człowieka.

Organizacja IDA dostarcza wielu pomysłów na to, w jaki sposób możemy odzyskać ciemność, stosując przyjazne dla ciemnego nieba oświetlenie zewnętrzne i opowiadając się za rozporządzeniami dotyczącymi takiego oświetlenia w społecznościach lokalnych. Nawet w najbardziej rozświetlonych krajach świata, takich jak Japonia, możliwe jest dzisiaj objęcie ochroną znacznych obszarów terenu. Jako przykład niech posłuży certyfikowane Międzynarodowe Miejsce Ciemnego Nieba w parku narodowym Wysp Yaeyama. Każdy z nas może przyczynić się do zmniejszenia jasności współczesnych nocy.

Culture Exclusive/Lost Horizon Images/Getty Images

Nasze badania archeologiczne nad nocą nauczyły nas, że choć związek z nocą ma dzisaj inną wymowę, to jednak jesteśmy częścią ciemności, częścią nocy. Dla naszego dobra i całej planety istotne jest, abyśmy robili wszystko co w naszej mocy, żeby wygaszać światła.

___________________________________________

*
Tłumaczenie - Krzysztof Onzol

  MAJORCA 1838/1839 George Sand, portret autorstwa Auguste’a Charpentiera, ok. 1838 r. i Fryderyk Chopin, portret autorstwa Marii Wodzińskie...