SIENKIEWICZ O AMERYCE



HENRYK SIENKIEWICZ
I

KILKA SŁÓW O AMERYCE




Właśnie minęła 170. rocznica urodzin Henryka Sienkiewicza, pierwszego polskiego noblisty w dziedzinie literatury (1905 r.). Henryk Adam Aleksander Pius Sienkiewicz, pseudonim Litwos, doktor honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego i Kawaler Legii Honorowej, uprawiał różne formy pisarstwa. Oprócz wszystkim znanych powieści, napisał 21 nowel, 15000 listów, dziennik, jedną sztukę sceniczną oraz niezliczone reportaże z Afryki i Ameryki. Chciałbym dzisiaj przypomnieć jeden z nich, a mianowicie reportaż, w którym Autor omawia niektóre aspekty edukacji, kultury, polityki i obyczjów społeczeństwa amerykańskiego zaobserwowane przed przeszło 135 laty.

Tekst* pochodzi z "Listów z podróży po Ameryce" wydanych przez Gebethnera i Wolfa w Warszawie w latach 1880-1884 w tomie drugim Pism Henryka Sienkiewicza.

SZKICE AMERYKAŃSKIE

I.
W obecnym liście powiem znów kilka słów o społeczeństwie amerykańskiem i o różnicach tego społeczeństwa od europejskiego. Różnice te tak są wielkie i tak zasadnicze, że skutkiem nich, nietylko budowa społeczna Stanów Zjednoczonych, ale i w ogóle życie i obyczaje mieszkańców tego państwa, dla świeżo przybyłego europejczyka, są niezrozumiałe. Weźmy naprzykład demokracyą tutejszą i europejską. Pierwsza od drugiej różni się przynajmniej o tyle, o ile praktyka od teoryi. W Europie, każde państwo, w którém prawo wyborcze jest dla wszystkich jednakowe, a procent od dochodu stanowi podstawę opodatkowania, nazywa się demokratycznem. Z tego określenia wypada, że w Europie, zwłaszcza na Zachodzie, istnieje większość państw demokratycznych. Nie na różnicach jednak wyłącznie instytucyi oparta jest odrębność demokracyi amerykańskiej od europejskiej, i aby tę odrębność we właściwem świetle okazać, zauważę przede wszystkiem że demokratyczne państwo nie jest jeszcze bynajmniej demokratycznem społeczeństwem, i że o ile pierwsze napotykamy w Europie często, o tyle drugie nie istnieje prawie wcale.

Jako przykład przytoczę Francyą. Nikt nie zaprzeczy, że od czasów wielkiej rewolucyi, budowa tego państwa jest demokratyczną, a jednak każdy zgodzi się ze mną, że mimo napisów na wszystkich kościołach: „égalité, fraternité etc.,“ pierwszy z tych wyrazów w sensie nie państwowym, ale obyczajowym, jest tylko bajką Lafontaine’a. Czyż bowiem doktor, kupiec, urzędnik, robotnik prosty wieśniak, żołnierz, nauczyciel, bankier są w życiu towarzyskiem i w praktyce tegoż życia sobie równi? Czyż we Francyi, jak zresztą i wszędzie, nie istnieją obok siebie dwa światy, odrębne i tak zamknięte jeden dla drugiego, jak kasty indyjskie: świat ludzi prostych, świat bluz i sukman — i świat ludzi wykształconych: wykwintny, estetyczny, pański? Czyż nakoniec ludzie należący do tego drugiego świata, nie uważają się istotnie za coś lepszego od należących do pierwszego? Niepodobna temu zaprzeczyć, tak jak każdej oczywistości. Co więcej, takie stosunki rozwinęły się, bo musiały rozwinąć się na mocy historycznej i ekonomicznée konieczności. Są one naturalne, bo odpowiadają rzeczywiście istniejącym różnicom społecznym.

W Ameryce jest inaczej. Demokracya tu nietylko jest państwowa, ale i obyczajowa: nietylko istnieje jako instytucya i teorya, ale jako praktyka. Tu ludzie, rozmaitych wymienionych przezemnie stanów, są istotnie i najprawdziwiéj sobie równi: mogą ze sobą żyć, mogą się ze sobą przyjaźnić, należą do jednego towarzystwa, siadają przy jednym stole; słowem: nie stoją na różnych szczeblach drabiny społecznej, poprostu dlatego że tu drabiny i szczebli nie ma wcale a jest tylko jeden poziom, na którym stojąc, nikt nikogo głową nie przenosi. Ów podział na świat ludzi prostych i nieprostych nie istnieje w Stanach Zjednoczonych, i istnieć nie może dla wielu rozmaitych powodów, o których pokrótce nadmienię.

Jest jedna główna zasada demokracyi obyczajowej to jest poszanowanie pracy. Tam, gdzie każda praca jest jednakowo szanowaną i jednakowo świętą, tam nie ma racyi dzielić przedstawicieli prac na niższych i wyższych społecznie. Otóż my europejczycy nie mamy i nie możemy mieć najmniejszego pojęcia, do jakiego stopnia wszelka praca szanowaną jest w Ameryce. Pod tym względem Amerykanie mają niezaprzeczoną wyższość nad każdem społeczeństwem europejskiem. Powiedzmy prawdę, że u nas owe teorye o równości pracy są czczemi frazesami, nie budzącemi żadnego echa w praktyce. U nas człowiek należący do owego świata wyższego, jeśli okoliczności narzucą mu jako jedyny sposób życia pracę ręczną, mimo wszystkiego co się mówi i pisze, zniża się i w opinii własnej i ludzkiej; poprostu traci swoją kastę, zrywa wszelkie węzły łączące go z warstwą, do której poprzednio należał, i przechodzi do tak zwanych niższych klas społeczeństwa. W Ameryce nie ma to miejsca. Tu, prawdę rzekłszy, klasy społeczne w sensie europejskim nie istnieją; istnieje tylko rozmaity: „basiness,“ ale gentleman, który zajmuje się wyrabianiem obuwia jest równie szanowany, jak gentleman trudniący się adwokaturą, dla tej prostej i niezachwianej przyczyny że opinia nie robi najmniejszej różnicy w poszanowaniu szewctwa i adwokatury. Nauczcie się w Europie szanować tak pracę, a porównacie ludzi, nietylko państwowo, ale i obyczajowo lepiej jak wszelkie instytucye.

Owo niesłychane poszanowanie pracy, to pierwszy powód, dla którego nie istnieje tu podział na dwa światy, a zarazem klucz do zrozumienia demokracyi amerykańskiej, która początkowo wydaje się poprostu niepojętą. Da się wytłumaczyć ów szacunek i historycznie i ekonomicznie. Przyczyna historyczna leży w tem, że tutejsze społeczeństwo wytwarzało się z wychodźców, należących do niższych, po największej części rzemieślniczych klas narodu, które zawsze utrzymywały się jedynie z pracy ręcznej; przyzwyczajone więc były w niej widzieć główną wartość człowieka i najdzielniejszą swą broń i największą zasługę. Co się tyczy przyczyny ekonomicznej, równie ona jasna i naturalna. Mała liczba ludzi, w stosunku do niezmiernych obszarów kraju, i wielka ilość potrzeb, których z powodu braku rąk zaspokoić było niepodobna, wyrobiły niesłychaną cenność każdej pracy, a ztąd otoczyły ją nie istniejącem nigdzie uznaniem, które przeszło i na jej przedstawicieli. Mówiąc językiem handlowym: popyt na pracę przenosił tu dziesięciokrotnie jej podaż, bezpośrednim skutkiem czego była wysoka jej cena nietylko materyalna, ale i moralna. To objaśnia wszystko. Ten nierówny stosunek pomiędzy żądaniem pracy, a ofiarowaniem jej, istnieje do dziś dnia w większości stanów, a zatem do dziś dnia nie zmienia się i jej uznanie, które prócz tego, ze świadomością jest podtrzymywane przez opinią publiczną i wychowanie, jako główny i szczególniejszy przymiot narodowy.

 Z drugiej strony, przy samorządzie, który pozwala na to, aby dane usposobienie ogółu odbijało się natychmiast i w instytucyach, możliwem było zaprowadzenie urządzeń państwowych w duchu tego poszanowania pracy, a zatém w duchu czysto i wyłącznie demokratycznym. Do takich instytucyj publicznych należą przede wszystkiem szkoły. W Europie, mimo iż zrozumiano oddawna potrzebę oświecenia klas niższych, główna uwaga jednak zwrócona jest nie na szkoły elementarne, mające na celu oświatę, ale na zakłady naukowe wyższe, poświęcone naukom ściśle wziętym. Ależ nie potrzeba dowodzić, że owe wyższe zakłady nieprzystępne są prawie zupełnie dla większości klass społecznych, stanowiących tak zwany świat prosty, czyli że wychowanie państwowe ma na celu przeważnie nie cały naród, ale tylko świat wyższy, intelligentniejszy, pański. Wytwarza to istotnie takie różnice w rozwinięciu umysłowem ludzi, że w obec nich, równość towarzyska i obyczajowa jest niemożliwa.

W Ameryce znowuż jest inaczej. Szkoły mają na celu nie tyle naukę, ile ogólną oświatę. Istnieją wprawdzie wyższe specyalne zakłady naukowe, ale uwaga społeczna zwrócona jest głównie na szkoły elementarne, w których uczy się cały naród. Dlatego téż można powiedzieć, że nauka stoi, na ogół wziąwszy niżej w Stanach Zjednoczonych niż w Europie — oświata bez porównania wyżej. Rozlewa się tu ona niezmiernie szeroko i obejmuje wszystkich bez żadnego wyjątku. Dodać należy, że i zakres nauczania elementarnego jest tu nierównie szerszy niż w Europie. Szkoła elementarna nie tylko uczy czytać i pisać. Każdy amerykanin wynosi z niéj, prócz sztuki czytania i pisania pewne wiadomości z dziedziny matematyki, geografii, nauk przyrodzonych i wreszcie nauk państwowych. Dalszem kształceniem jego zajmują się gazety i praktyka społeczna. Łatwo zrozumieć, że obywatel, który jest wyborcą, który należy do pewnej partyi, i którego interesa najbezpośredniéj z losami tejże partyi, są związane, przez samo ocieranie się o życie polityczne i przez bezpośredni w niém udział, wyrabia w sobie nie tylko już pewne specyalne wiadomości i poglądy ale zgoła wyższą intelligencyą i wyższe rozumienie wszystkiego co go otacza.

Skutkiem tego, człowieka tak ciemnego, jak każdy „prosty człowiek“ w Europie, jak np. nasz chłop, albo francuzki, trzebaby tu szukać chyba między wyzwolonymi niedawno murzynami. Tu z pierwszym lepszym z brzegu farmerem, rzemieślnikiem, furmanem lub majtkiem, możesz pogadać choćby i o rozmaitych formach rządu, o polityce zagranicznej, o monecie papierowej i brzęczącej, słowem, o czem chcesz, byle nie o literaturze i sztukach pięknych. O wszystkiem tem słyszał w szkołach, czytał w gazetach, nad wszystkiem musiał się zastanawiać jako wyborca; słyszał wreszcie tysiące mów politycznych „spiczów“ republikańskich i demokratycznych, w których mu każdą rzecz pokazywano ze wszystkich stron i kładziono jak łopatą w głowę. Poglądy jego nie zawsze będą głębokie, czasem mogą nawet zdradzać przyrodzoną głupotę, nigdy jednakże nie zdradzą absolutnej ciemnoty. Nie ma w tem co mówię najmniejszej przesady. Każdy przeciętny Amerykanin jest człowiekiem nie uczonym, ale rozwiniętym, i takiego odskoku między umysłami, na jaki co krok trafiamy w Europie, tu nie spotykamy nigdzie.

Krótko mówiąc, oświata rozlana tu szerzej, a wydział jej bez porównania więcej równomierny. Ludzie tu są bliżsi siebie umysłowo, porozumienie się więc między niemi jest łatwiejsze. Specyalność osadzona na takim gruncie, nie może już być powodem do wynoszenia się jednych nad drugimi, bo jeżeli np. doktor ma rozmaite wiadomości, których nie posiada szewc, to za to doktor nie umie robić obuwia; obaj jednak są ludźmi rozwiniętymi, w obec czego specyalności ich schodzą do znaczenia odrębnych tylko „businessów,“ nie mogących wpływać na wzajemne stosunki.
Oto drugi powód umożliwiający towarzyską i obyczajową równość między ludźmi.

A teraz przejdźmy do trzeciego.
W Europie świat wyższy różni się od świata niższego nietylko zajmowaniem się pracą więcej umysłową, nie tylko zamożnością, nie tylko wykształceniem, ale także i uobyczajeniem. Wypływa to koniecznie jedno z drugiego. Istotnie obyczaj wykwintny, estetyczny, jakby dawniéj powiedziano: trefny, może zaszczepić się i przyjąć tylko na gruncie przygotowanym odpowiednio. Ta delikatna roślina potrzebuje niezmiernie starannej uprawy umysłowej, umożliwiającej subtelne poczucie wszystkiego co jest estetycznem, przyzwoitém i wykwintnem, a co grubem i nieokrzesanem W Europie też, w świecie wyższym, w którym istnieją odpowiednie warunki, uobyczajenie towarzyskie doszło do tego stopnia wysokości, o jakiej Ameryka marzyć jeszcze nie może. Oto dlaczego świeżo przybyłemu europejczykowi, Amerykanie wraz ze swemi przyzwyczajeniami, ze swojem żuciem tytuniu i zakładaniem nóg na okna, wydają się narodem barbarzyńskim.

Cywilizacya obyczajowa, jeśli będziem brać pod uwagę tylko kulminacyjne jj punkta, albo mówiąc czysto po polsku: szczyty, wyżej stoi w Europie. Ale też za to, jakaż przepaść oddziela w naszym starym świecie uobyczajenie wyższych klass narodu od niższych. Weźmy dwornego kawalera i postawmy go obok chłopa, a będzie nam się zdawać, że ci ludzie z dwóch różnych planet pochodzą: różnica będzie tak silna, że znowu, gdybyśmy za miarę cywilizacyi obyczajowej chcieli brać obyczaje niższych warstw narodu, moglibyśmy powiedzieć, że cywilizacya obyczajowa niżej stoi w Europie niż w Ameryce. Stoi więc niżej i wyżej, czyli zważywszy wszystko dochodzimy do tej samej wypadkowej, do której doszliśmy mówiąc o świecie, to jest że w Europie udział w uobyczajeniu rozmaitych warstw narodu, jest do wyższego stopnia nierównomierny: na dolę jednych przypadło wszystko — na dolę drugich nic. W Ameryce tak samo jak nie ma zbyt wielkich różnic w oświacie, tak nie ma ich i w obyczajach. Taż sama logika, która w Europie wytwarza te różnice, tu je znosi. Obyczaj nigdzie nie jest tak wykwintnym, jak w wyższym świecie europejskim; nigdzie zaś tak pierwotnym i nie rozwiniętym, jak w niższym. Jest to trzeci powód równości obyczajowéj i towarzyskiej między ludźmi.

Rozumiejąc te trzy powody, to jest: 1) poszanowanie pracy, 2) brak zbyt wybitnych różnic w wykształceniu, 3) brak zbyt wybitnych różnic w obyczajach, można dopiero zrozumieć demokracyą amerykańską i w ogóle amerykańskie życie. Pamiętam, że kiedy przed kilkoma miesiącami wynajęty furman, który miał nas zawieźć do jednego z milionowych farmerów, po przybyciu na miejsce, zamiast zostać przy koniach, wszedł z nami razem do salonu, i siadłszy na kanapie począł bawić córkę gospodarza domu; w mojej europejskiej głowie fakt ten nie chciał się żadną miarą pomieścić, tem bardziej, że nie umiejąc jeszcze po angielsku, nie mogłem ocenić jego rozmowy. A jednak miejscowym wydało się to zupełnie naturalnie, bo dla nich furman, jako furman, był tylko gentlemenem mającym swój „business“ w utrzymywaniu koni, zresztą równym zupełnie każdemu innemu obywatelowi Stanów Zjednoczonych. Dziś już i mnie nie zdziwiłby fakt podobny; wiem bowiem, że jeżeli milioner amerykański stoi niżej w wykwintności obyczajów, od milionera europejskiego, za to furman amerykański stoi dziesięciokrotnie wyżej od furmana europejskiego.

Tąż samą zasadą, mniej więcej posuniętej równości intellektualnej i obyczajowej, tłómaczą się tu tysiączne inne fakta codziennego życia, na które świeżo przybyli podróżnicy europejscy wytrzeszczają zdziwione oczy. Służący zasiadają tu wszędzie do stołu razem ze swymi pracodawcami, i nie tworzą bynajmniéj innego towarzystwa: na balach publicznych wiejskich, postrojone córki farmerów, tańczą z parobkami swych ojców, jako z „gentlemenami“ zupełnie na równi stojącymi ze sobą towarzysko; konduktorowie na kolejach żelaznych, w chwilach wolnych od służby, bawią wykwintne podróżujące damy; garsonowie w restauracyach gawędzą na stopie zupełnej równości z gośćmi: słowem, nigdzie prawie różnicy, wszędzie jeden ogół, jedno wielkie towarzystwo, do którego cały naród należy, i wszędzie stosunki tego rodzaju, iż początkowo zdaje się, że tu ludzie uwzięli się, żeby we wszystkiem postępować odwrotnie, jak w Europie.

Dalej owo poszanowanie pracy, o którem poprzednio wspomniałem, pozwala aby ludzie zajmowali się wszelką pracą, bez ubliżenia sobie, ani swojej godności, ani na koniec swojej pozycyi socyalnej. Bardzo wielu wysokich nawet urzędników, obok swych urzędów, trudni się to handlem, to przemysłem, to na koniec rzemiosłem, o tyle oczywiście, o ile czas im na to pozwala. Po wyjściu z urzędu, każdy bez wyjątku chwyta się za jakiś „business,“ w wyborze którego, nie zważa wcale czem był poprzednio. Sam znam w San-Francisco, byłego pełnego generała dywizyi, i byłego wojennego gubernatora Stanu Georgia, który obecnie ma wielki szynk piwa, wódek etc., i własnoręcznie podaje nieraz kufle i kieliszki swoim gościom. Przyznacie, że według europejskich pojęć jest to coś niepodobnego prawie do wiary; ale tu jeśliby dziwili się czemu, to chyba zdziwieniu europejskiemu nad rzeczą tak prostą i naturalną. Takich generałów, gubernatorów etc., naliczyćby tu można bardzo wielu, témbardziéj, że urzędowanie w Ameryce nie trwa zwyczajnie dłużej nad lat kilka, zatem jest i wielka liczba dymissyonowanych.

Przytaczam te fakta jeszcze i dlatego, aby zwrócić uwagę czytelników, jak takie chwytanie się wszelkich ludzi za wszelką pracę, dzielnie przyczynia się także do podtrzymania równości w obywatelskiem i prywatnem życiu. Rzeczywiście, jakże ktoś może wynosić się tu nad szynkarza, korzennika, rzemieślnika wreszcie, skoro ten ostatni wczoraj był gubernatorem, lub zasiadał w senacie, a jutro, jeśli partya do któréj należy stanie się większością i obejmie rząd kraju, znowu będzie piastował jaki równie znakomity lub znakomitszy jeszcze urząd. Tak więc wszędzie i we wszelkich stosunkach szacunek pracy rodzi równość, równość podtrzymuje z kolei ten szacunek: równość obyczajowa i intellektualna znosi różnice w życiu, słowem przerobiwszy łacińskie przysłowie: „abyssus abyssum provocat,“ można z zupełną słusznością powiedzieć o Stanach Zjednoczonych i ich demokracyi, że tu „aequalitas aequalitatem provocat.“

Doprawdy, w obec tego, gdyby mnie kto zapytał — które społeczeństwo wyrobiło doskonalszą cywilizacyą? — wyższość bez wahania przyznałbym Amerykanom. W Europie obejmuje cywilizacya tylko niektóre klasy społeczne, a raczej jednę, która zagarnie i chłonie w sobie wszystko. Cały świat istnieje tylko w niéj i dla niej, nauka i wiedza jest wyłącznie jej udziałem: poezya, sztuki, ruch umysłowy, słowem, wszystko co życie czyni prawdziwie pięknem, wzniosłem i duchowem, co stanowi prawdziwie ludzką, estetyczną i intellektualną stronę tego życia, istnieje tylko w niej i dla niej, a spełnia się tylko przez nią. Poza nią nikt nic nie wie, nikt nic nie umie. Ów świat wyższy pisze, sądzi, mówi, wytwarza opinię społeczną, wydaje dzienniki napełnia galerye obrazów, biblioteki, teatra: słowem, jest całą cywilizacyą, poza którą istnieje ogromna mętna fala ludzi, żyjąca życiem mniej więcej fizycznem, nieuobyczajona, ciemna, gruba.

Gdybyż, przynajmniej, do owego świata wyższego, w każdem społeczeństwie europejskiem należały całe miliony ludzi: połowa, czwarta, ósma, dziesiąta wreszcie część ogólnej liczby, możnaby przynajmniej powiedzieć, że zakres jego nie jest zbyt szczupły. Ale zobaczmy, że tak nie jest. Wprawdzie obliczyć dokładnie, kto należy do świata wyższego a kto do „prostego,“ trudno, można jednak postawić cyfry przybliżone, wziąwszy za podstawę większą lub mniejszą zamożność pojedynczych jednostek. Podstawa taka będzie racyonalną, gdyż łatwo zrozumieć, że kształcić się tak naukowo jak i estetycznie, mogą ci tylko, którym pozwalają na to środki. Otóż mam w tej chwili pod ręką niezmiernie ciekawą książkę, w któréj przytoczony jest urzędowy pruski wykaz z roku 1851, uczyniony przy wprowadzeniu podatków od dochodu. Z wykazu tego okazuje się, że w całych Prusach, mających naówczas siedemnaście milionów mieszkańców, tylko 44,408 osób miało więcej jak tysiąc talarów rocznego dochodu. Przyjmując dla okrągłości cyfrę 50,000, czy wiecie czytelnicy co ta cyfra znaczy? oto, że naukę, literaturę, sztuki piękne, opinię publiczną, uobyczajenie, słowem całą tę kwint-essencyą wysokiej cywilizacji, z któréj Prusy tak są dumne, i która za cywilizacyą całego narodu się uważa, w roku 1851 przedstawia ją w tych Prusach 200,000 rodzin, co przy powszechnym upadku zamożności, pomimo wzrostu ludności, będzie zapewne cyfrą przesadzoną, to znaczy, że reszta, to jest miliony, przedstawiają ów świat ludzi prostych, których przy całym rozwoju nauczania elementarnego w Prusach, przepaść oddziela od świata wyższego i jego cywilizacyi. W demokratycznych Stanach Zjednoczonych zupełnie jest inaczej.

Tu, tak wiedza w ogóle, jak i uobyczajenie, nie dochodzi może w pojedynczych indywiduach ani klasach do takiej wysokości, za to jednak, tak pierwsze jak i drugie, rozlewa się, jak już mówiłem, bez porównania szerzej i powszechniej. Oto co nazywa się demokracyą amerykańską. A teraz powiem tylko tyle: jeśli wysoka cywilizacya nie zapewnia szczęścia, tedy należy ją odrzucić, i wrócić do czasów, w których ludzie chodzili na czworakach: jeśli zaś, jak powszechném jest mniemaniem, zapewnia — to musimy przyznać, że i dola społecznego szczęścia, na ogół wziąwszy, w Ameryce bez porównania jest większą, niż gdziekolwiek w Europie, czyli że demokracya amerykańska najbliżej jest owego społecznego ideału, za którym uganiamy się od wieków.

Tyle o demokracyi amerykańskiej. Jest to aż nadto dosyć, jak na list, który ma być feljetonem, nie zaś wyczerpującem studyum społecznem. W obec tego, co powiedziałem, można zrozumieć dokładnie życie amerykańskie, w jego różnicach od europejskiego; czytelnik mógł wyrobić sobie pewne pojęcie, nietylko o samej demokracyi amerykańskiej, ale zarazem o przyczynach umożliwiających jej rozwój. Teraz pomówimy trochę o moralności tego społeczeństwa.

O wielkich złodziejstwach w tutejszej administracyi, mówiłem już w poprzednich listach, jak również nadmieniłem i o ich przyczynach, które leżą w tem, że każdy urzędnik, póty tu zajmuje swój urząd, póki jego partya przedstawia większość rządzącą. Zmienia się partya, zmieniają się natychmiast i urzędnicy; tak więc urzędnik, który dla obowiązków urzędu porzuca swój „business,“ to jest swój sposób życia: wie że po kilku latach urząd ten straci. W obec tego ludziom tym pozostaje tylko jedno: kraść; kradną też tak gorliwie, jak tylko umieją.

Jestto wada machiny rządowej, ale właśnie dlatego za wskazówkę moralności całego narodu brać tych nadużyć niepodobna, tembardziej jeszcze, że urzędnicy tu, ani nie mają tego znaczenia, ani nie przedstawiają stosunkowo tak wielkiej cyfry, jak gdziekolwiek przy innych formach rządu w Europie.

Co do przeciętnej moralności narodu, dla oceny jej, innej należy szukać podstawy. Ze wszystkich prawd społecznych najmniej podpada wątpliwości ta jedna, że rozwój oświaty prowadzi za sobą rozwój i moralności. Kto nie wierzy, niech weźmie statystykę przestępstw pierwszego lepszego społeczeństwa, i niech zobaczy, ile ich spełnia się przez ludzi pozbawionych wielkiej oświaty, ile przez umiejących czytać i pisać, ile przez wyżej wykształconych. Ale jeśli tak się rzeczy mają, to ponieważ ogólna oświata stoi najwyżej w Ameryce, najwyżej więc stoi i moralność. Tak też jest w istocie. Zastrzegam tylko, że nie mówię o miastach portowych, w których wielką ilość wykroczeń popełniają emigranci świeżo przybyli z Europy i popychani do tego nędzą. Jasnem jest, że wykroczeń tych na karb społeczeństwa amerykańskiego brać nie podobna. Nie mówię także o stosunkach na pograniczach indyjskich, czyli na kresach. Na kresach bowiem nie istnieje żadna organizacya społeczna; nie ma miast, instytucyi, praw: słowem są to krainy dzikie, i których jednostka zostawiona samej sobie i swemu karabinowi, nie żyje społecznie. Żadne zatem dobro ogólne, ani porządek publiczny, nie ograniczają jej samowoli i jej namiętności. Ciągła wojna ciągłe niebezpieczeństwo, napady, odwety, i całe otoczenie dzikie a surowe, zaostrzają jeszcze indywidualne namiętności, które też wyrastają do olbrzymich rozmiarów. Ale też nie może być inaczej. Przypomnijmy sobie tylko dawnych naszych kresowców, osiadłych na pograniczach i szlakach tatarskich, a będziemy mieli podobny obraz. Mimo usposobienia ludzkiego, przeważającego w dawnem społeczeństwie, kresowcy byli to mężowie waleczni, ale też kochający wojnę i rozlew krwi, srodzy, burzliwi i pochopni do awantur. Tu w Ameryce dzieje się toż samo, a nawet w większym stopniu, tem bardziej, że ludność kresowa składa się z piany społecznej, z ludzi, którzy albo pod prawem wyżyć nie mogli, albo też musieli przed niem uchodzić w pustynią, gdzie żadne oczy, prócz gwiazd niebieskich na nich nie patrzą. Stanowią oni tam nie społeczeństwo, ale zaczyn społeczny, który fermentuje, bo musi fermentować.

Ileż razy zdarzy się czytać w historyi, że pierwotną zasadą bytu w tworzeniu się społeczeństwa, był rozbój. Tak Livius pisze o początkach Rzymu, że pierwotna jego ludność była to „pastorum, convenarumque plebs transfuga ex suis populis; dalej: narody germańskie, klany gallijskie, były tylko bandami, których sposób do życia stanowiła łupież. Toż samo można powiedzieć o Normanach. Otóż i ci kresowscy amerykańscy, owi „rycerze pustyni,“ „wakerosi,“ etc. stanowią takiż sam nawóz pod uprawę niwy społecznéj. Jak tylko kraina odjęta jest dzikim ludom i dzikiéj naturze; jak tylko ludność się zwiększa, mnożą się stosunki: natychmiast występuje i panowanie porządku społecznego. Początkowo porządek ów znajduje swój wyraz i urzeczywistnienie w strasznych sądach regulatorów i w prawie „lynch.“ Zwolna jednak, przy ciągle mnożącej się ludności, i sądy regulatorów i prawo „lynch“ stają się bezprawiem; namiętności cichną, jak wzburzone fale; stosunki układają się coraz spokojniej, coraz prawidłowiej, coraz zgodniej z wymaganiami wysokiej cywilizacyi, a w końcu pamięć o dawnych burzliwych czasach zostaje tylko w jakiejś nazwie, jak np. Krwawy Arkansas, w przykominkowych opowiadaniach starców, lub w jakimś sensacyjnym romansie, w którym indyanie i biali odbierają sobie, przez całe setki stronnic, idealną dziewicę, umiejącą, mimo długich dni i nocy niewoli, zachować swą niewinność dla szczęśliwego bohatera.

W taki to sposób tworzyły się prawie wszystkie Stany, czyli tutejsze państwa. Dziwnie nauczający to widok, mili czytelnicy, jest to bowiem ten sam proces tworzenia się społeczeństw, przez który przechodziły państwa europejskie; tylko, że w Europie trwał on całe tysiące lat, tu zaś odbywa się prawie w oczach. Widok to, dalej, pocieszający, dowodzi on bowiem, że, bądź co bądź, postęp leżąc w naturze ludzkiej, ma w sobie siłę niepokonaną, która musi obalić i zniszczyć wszystkie przeszkody, a zaprowadzić wszędzie spokój, poszanowanie praw ludzkich i taki porządek, w którym przyznano jest, lub będzie każdemu to, co mu się należy. Wobec tej prawdy, wszystkie nielegalne stosunki ogólne, wszystkie przewagi siły fizycznej, mogą być uważane tylko za epoki przejściowe, za wielkie kołysanie się szali politycznej i społecznej, szukającej równowagi, na mocy odwiecznych praw natury.

Ale wracam do rzeczy. Mówiąc o moralności publicznej, nie mogę tedy brać w rachunek tych krain Stanów Zjednoczonych, w których ustrój społeczny jeszcze nie istnieje; będę więc tylko mówił o Stanach już ukonstytuowanych, t. j. znajdujących się w warunkach normalnych. Otóż powiem wam, że nie znam społeczeństwa bardziej lojalnego, jak amerykańskie. Bezpieczeństwo publiczne większe tu jest niż gdziekolwiek indziej. Kiedym początkowo, na wiarę wieści krążących w Europie o Stanach, jeździł tu i chodził z rewolwerem za pasem, z żelaznym kułakiem w kieszeni, i ze szpadą ukrytą w lasce, słowem uzbrojony jak jaki rozbójnik w operze; ludzie świadomi tutejszych stosunków, śmieli się ze mnie, pytając: czy i w towarzystwa kobiece będę chodził również z palcem na cynglu. Obecnie bawię w Stanach przeszło pół roku, byłem w rozmaitych stronach; ocierałem się o rozmaitych ludzi; zdarzało mi się sypiać w samotnych farmach, odległych o dziesiątki mil od stron zamieszkałych, w szałasach pasterzy, w chatach rybackich: nigdzie zaś z nikim nie miałem najmniejszego zajścia, nigdy bezpieczeństwo mojej osoby i kieszeni nie było zagrożone, przynajmniej ze strony Amerykanów.

Nie mogę np. tego powiedzieć o meksykanach, zamieszkujących południowe okolice Kalifornii i o ucywilizowanych napół-indyanach; jak jedni bowiem tak i drudzy, dość skłonni są do skręcenia komuś szyi w kącie i zagrabienia jego worka. W granicach jednak Stanów Zjednoczonych to zdarza się rzadko, albowiem, nietylko czujność samej policyi, ale i energia wszystkich wogóle mieszkańców, umiejących być dla siebie samych policyą, stoi temu na przeszkodzie. O rozbojach też, o uorganizowanych bandach złoczyńców, zupełnie tu nie słychać. Rozbijają Indyanie i Meksykanie na pograniczach, ale w Stanach urządzonych panuje spokój. Weźmy u nas np. pierwszy lepszy numer Kuryera Warszawskiego, a znajdziemy w nim niezawodnie mniej więcej efektowne opisy o włamaniach się lub kradzieżach, dokonywanych w mieście. Tak samo dzieje się w Paryżu, w Berlinie: słowem, we wszystkich znaczniejszych miastach europejskich. Tu zdarza się to daleko rzadziej, tak nawet rzadko, że podobne wyjątkowe zdarzenia uchodzą za wielkie wypadki, które opisują gazety, które illustrują dzienniki tygodniowe, nie szczędząc przytem gorzkich słów policyi, rządowi, ba samemu nawet prezydentowi, na którym zresztą, wedle owej bajki: „Kogut winien, więc na niego,“ skupia się tu prawie wszystko.

Z drugiej strony, spytajcie się tylko naszych obywateli wiejskich, co się dzieje u nas po wsiach, a usłyszycie niezawodnie całe historye o kradzieżach żyta, pszenicy, o wypasaniu nocami łąk i koniczyny; o łamaniu płotów, drzew przy drogach, o nocnych napadach na sady owocowe i t. d. Tu własność szanowana jest do najwyższego stopnia. Nikt tu, np. w Kalifornii, z powodu ciepłego klimatu nie zamyka koni, owiec, bydła, drobiu; nikt nie otacza ostrokołami ogrodów; nie ma prawie wcale stodół i śpichrzów: nie słyszałem jednak nigdy nikogo skarżącego się, żeby mu coś zginęło. Własność prywatna jest tu rzeczą tak świętą, że możesz ją prawie, choćby na publicznej drodze złożyć, a nikt jej jeszcze nie ruszy.
Otóż strona wysoce moralna społeczeństwa.

Oświata to wyższa, oświata nie pojedynczych eleganckich klass, ale demokratyczna oświata rozciągająca się na cały naród, wyłącza podobne nadużycia. Ale prócz oświaty jest jeszcze jeden czynnik, i podtrzymujący ją i wypływający z niéj jednocześnie, to jest: zamożność. Znowu nie mówię o miastach portowych, gdzie przybyli emigranci, póki nie znajdą roboty, biedę klepią: ale o całym kraju w ogóle. Że tu zamożność większa jest, niż gdziekolwiek w Europie, objaśnia ta prosta okoliczność, że tu na jednego człowieka przypada przynajmniej sto razy więcej ziemi, niż w Europie, i że każdy może jej jeszcze dostać 160 akrów, prawie darmo, bo na dziesięcioletnią spłatę, licząc po 1½, dolara za akr. Przytem, jak wspomniałem, tenże sam stosunek ludzi do ziemi, wywołuje wysoką cenę pracy przy stosunkowej taniości pierwszych potrzeb życia; zatem o biedzie, w znaczeniu europejskiem, która jest synonimem głodu, tu nawet mowy być nie może. Mówią mi, np. w Anaheim, że m. Brown lub Harrison, lub Down, jest człowiek bardzo biedny. Cóż to się znaczy? Pójdźmyż zobaczyć tego biedaka. Idziemy i oto przed nami porządny dom otoczony tamaryndami, drzewem pieprzowem, winogradem, brzoskwiniami; w korallu przy domu krowa, koń jeden lub dwa; dalej widać stogi kukurydzy, jęczmienia i t. d. Wreszcie drzwi się otwierają i amerykański biedak wychodzi na nasze spotkanie. Prawda, ma na sobie tylko spodnie, buty i koszulę, ale tu nikt nie chodzi inaczej. „Halo! gentlemen!“ mówi gospodarz i zaprasza nas do środka. Halo! odpowiadamy i wchodzimy. W domu izb kilka. W jednej dostrzegam, że cała podłoga, według obyczaju amerykańskiego, okryta jest dywanem; stoi stół, krzesła na biegunach i inne jakie takie sprzęty; w następnych statki gospodarskie, łóżko zajmujące pół izby, na którem cała rodzina pomieścić się może: bieda jakoś nie kole w oczy. Czy ten człowiek nie ma co jeść? Ale gdzie tam, jada trzy razy na dzień mięso i pija przytem wino, bo to najtańszy tu napitek. Dlaczegóż więc mówicie, że biedny? Bo nie ma ani stu dolarów leżących pieniędzy. Mój Boże! iluż ja znam w Warszawie literatów, adwokatów, doktorów, iluż wreszcie po wsiach obywateli wiejskich, którzy nie mają stu talarów gotówki. Ale u nas nie to nazywa się biedą, a przynajmniej nie to nędzą. Nędza mieszka w suterynach: jada raz na dzień lub dwa, nie widuje mięsa, chyba przez szybę w wystawach rzeźniczych; nędza u nas kłapie zębami z zimna, puchnie z głodu, żebrze, kradnie, rozbija: pokażcie mi taką nędzę!

O! cóż znowu! takiej u nas nie ma. Pan Brown, Harrison lub Down jest biedny, ale nie jest nędzarzem. Biednym jednak słusznie go nazywają, bo nie ma gotówki, a może ma i długi, za które zabiorą mu wszystko.

Owo „wszystko“ rozumiane jest także po amerykańsku; dłużnicy nie mogą mu zabrać narzędzi gospodarskich, naczyń domowych, pościeli i t. p.; nie mogą mu także zabronić, żeby w wigilią licytacyi sprzedał krowę, konie, owce, kury i pieniądze schował do kieszeni. W rezultacie więc, mogą mu zabrać ziemię, i to tylko w takim razie, jeżeli nie ubezpiecza ją prawo tak zwane: „homestead“. Przypuśćmy jednak, że mogą mu zabrać ziemię całkowicie, to i cóż? O piętnaście, dwadzieścia lub pięćdziesiąt mil, znajdują się całe tysiące akrów oczekujących na kolonistów, kwestya więc tylko w tém, by zabrać rodzinę, udać się tam, wyrąbać las, zbudować dom, ot i gotowe nowe schronienie. Nie potrzebuję dodawać, że dawne długi nie mogą być przeniesione na świeżo założoną hipotekę.

Ale nawet, nie zajmując nowej ziemi, zbankrutowany farmer ma przed sobą tysiące zajęć do wyboru. Może się nająć jako robotnik, czy to w polu, czy w mieście; wszędzie nie on potrzebuje szukać, ale jego szukać będą, przyczem zapłata jaką mu zaofiarują, wystarczy z pewnością na opędzenie potrzeb jego i jego rodziny.

Zapewne że Stany zachodnie, a między niemi i Kalifornia, w szczególnie szczęśliwych pod tym względem znajdują się warunkach. Na wschodzie, bieda może bardziej zbliża się do europejskiej; nigdzie jednak nie dochodzi do tego stopnia, dla téjże samej wiecznie przyczyny, to jest małej liczby ludzi w stosunku do obszarów ziemi.

A teraz, jakże chcecie, żeby człowiek oświecony i stosunkowo rozwinięty, który ma prawa obywatelskie, który czuje się bezpiecznym i równym każdemu innemu który ma przytém co jeść, pić i w co się ubrać, porzucał dobrowolnie tę dogodną ze wszech miar pozycyą, a wchodził na ciernistą i niepewną jutra drogę występku? Musiałby to być chyba czarny charakter „par principe,“ taki, jaki widujemy na deskach teatralnych. Ale takich wszędzie jest niewiele. Nie mówię, że zbrodnie i przestępstwa nie zdarzają się w Stanach Zjednoczonych! Owszem, zdarzają się tu, jak i gdzieindziej, ale podczas gdy w Europie są one po największéj części wypływem nieszczęsnego położenia socyalnego, tu prawie wyłącznie rodzą się z indywidualnych namiętności, nie zaś z ciemnoty, albo nędzy; nie potrzebuję zaś dowodzić, że ta ostatnia kategorya przestępstw, wszędzie o sto procent od pierwszej jest większą.

Na mocy tego, z kredką w ręku i cyframi na papierze, można przekonać siebie i drugich, że społeczeństwo amerykańskie moralniejsze jest, niż jakiekolwiek europejskie.
Na koniec, słówko jeszcze, co do czystości obyczajów. W miastach, moralność pod tym względem, przecięciowo wzięta, zapewne niewiele wyżej stoi niż w Europie, a w tych gdzie przewagę ma napływowa ludność chińska, może nawet i niżej. W ogóle jednak, chłodny przyrodzony temperament narodu, nie dopuszcza zbytnich nadużyć, życie zaś młodzieży, przepełnione ruchem, pracą fizyczną i gimnastyką, dzielnym jest przeciw rozpuście hamulcem.

Takie są cechy i przymioty tego społeczeństwa, które z początku raziło mnie, a które teraz, im więcéj i głębiej poznaję, tem więcej uczę się je szanować. W wywodach moich starałem się być objektywnym i o ile możności ścisłym; nie są więc one wynikiem ani optymizmu, bo o to nikt mnie jeszcze dotąd nie posądzał, ani wreszcie z góry powziętej sympatyi do instytucyi tutejszych. Rozumiem jasno, że niemasz instytucyj bezwzględnie i jednakowo wszędzie dobrych. Wszelkie urządzenia społeczne wtedy są dobre, kiedy są najodpowiedniejsze usposobieniu narodu, jego obyczajom, tradycyom; wreszcie kiedy zapewniają największy rozwój społeczny; złe zaś wówczas, kiedy ten rozwój hamują, i kiedy chcą pozostać formą niewzruszoną i wieczną; wtedy nawet, kiedy już treść wewnętrzna innych zewnętrznych kształtów wymaga.

Oto jest moje rozumienie rzeczy. Z drugiéj strony jednak sądzę, że przypatrując się instytucyom amerykańskim, i widząc je w prawdziwém świetle, można wiele skorzystać, wiele się nauczyć, wiele przesądów i nędznych pretensyjek zapomnieć; nakoniec zyskać umiejętność szerszego na świat spoglądania i otworzyć na oścież duszę uczuciom humanitarnym, godnym XIX wieku i postępowéj filantropii.

Oprócz tego zauważyłem, że korrespondencye pisane ztąd do naszych dzienników, jakkolwiek pisane nieraz z wielkim talentem, z natury rzeczy, jako czasowe, muszą się czepiać raczej zdarzeń i wypadków przemijających, faktów zewnętrznych, chwilowych położeń politycznych, to jest owej „silvae rerum,“ która jest raczej objawem i wykwitem życia, nie zaś jego zasadą. Ja, nie krępowany terminami w przesyłaniu moich listów, mogę wolniej robić spostrzeżenia, pomijać okoliczności zewnętrzne, a dopytywać się do ich przyczyn: słowem, mogę badać istotę rzeczy, „das ding in sich,“ jakby powiedział stary Kant, i spostrzeżeniami dzielić się od czasu do czasu z czytelnikami, choćby tylko w sposób fejletonowy, niewyczerpujący i ulotny.

II.
O literaturze i sztukach pięknych w Ameryce, później pomówię z czytelnikami, ponieważ przedmiot wart, aby mu osobny list poświęcić. Nawiasowo jednak powiem, że rozwój, tak literatury, jak i sztuk pięknych w Stanach Zjednoczonych, nie doszedł jeszcze do tych wyżyn, na których stoi w Europie. Henryk Tomasz Buckle, w swojej "Historyi cywilizacyi w Anglii", robi uwagę, że literatura i sztuki piękne poczynają istnieć i kwitnąć w danem społeczeństwie wtedy dopiero, kiedy toż społeczeństwo poczyna gromadzić bogactwa. Zdanie to możnaby wyrazić jeszcze inaczej, a mianowicie tak, że rozkwit ów zaczyna się dopiéro wówczas, gdy, po pierwsze: cywilizacya ukończy walkę z naturą i ujarzmi ją, a powtóre, gdy poczyna czuć pewien przesyt życiem i światem realnym. W Ameryce nie ma jeszcze miejsca ani jedno, ani drugie, zapotrzebowania więc estetyczne na ogół wzięte, są niewielkie; takie zaś, jakie istnieją, zaspakaja przytem, prócz miejscowej, i pobratymcza literatura angielska. Zresztą o tem później, teraz zaś przejdziemy do kwestyi, która o tyle z literaturą i piśmiennictwem stoi w związku, że robi w nich od kilku lat niezmiernie wiele gwaru i hałasu, to jest do kwestyi emancypacyi kobiet w Ameryce.

W Europie powszechne jest mniemanie, jakoby emancypacya kobiet nigdzie nie znajdowała takiego urzeczywistnienia w praktyce, jak w Stanach Zjednoczonych. Ja sam byłem pewny, że znajdę tu mnóstwo kobiet, doktorów, adwokatów, urzędników, nawet duchownych; że przynajmniej spotkam ich wiele poświęcających się poważnym naukowym badaniom; niechby wreszcie, bawiących się tylko w pozory emancypacyi, które, mimo swych śmiesznych i ekscentrycznych form, zdradzają zawsze jakiś prąd ogólny. Tymczasem rzeczy mają się inaczej. Nauczanie elementarne jest tu istotnie przeważnie w rękach niewiast, które na tem polu oddają nieobliczone usługi społeczeństwu, ale jeśli przez emancypacyą będziem rozumieć wyższe specyalne kształcenie się kobiet, i udział w obowiązkach publicznych, spełnianych gdzieindziej przez mężczyzn, to można powiedzieć, że mniej tu zrobiono pod tym względem niż w Europie.

Istnieje tu możność emancypacyi. Amerykanie mają jeden nieoszacowany przymiot, to jest: odwagę próbowania wszystkiego, co tylko przedstawia się, jako teorya dążąca do ulepszeń życia ludzkości i postępu. Jeśli tylko taka teorya nie jest oczywistem, bijącem w oczy głupstwem, jeśli znajduje swoich stronników, wyradza naukowe spory, ma za sobą jakiekolwiek dane: wówczas otwierają jej nareszcie wrota do praktyki.

U nas, gdzie opinię publiczną wytwarzają kanapy, ile razy pojawi się jakaś nowa myśl z zagranicy, natychniast podnosi się taki wrzask, takie larum, że trzeba mieć chyba odwagę graniczącą z zuchwałością, by jakąś reformę lub w ogóle coś niebywałego chcieć wprowadzić. Ale w Ameryce, na rumaku wyobrażającym postęp, nie jeżdżą bez siodła dewotki: chcesz próbować to próbuj: tak było i z emancypacyą.

Opinia dała jej z góry sankcyą, a sankcyi państwowej nie potrzebuje tu nikt i nic. Państwo może zabronić jakiejś praktyki, jeśli ona sprzeciwia się moralności, publicznemu bezpieczeństwu i t. d., ale pozwoleń nie udziela.

Ruch więc rozpoczął się swobodnie i ogarnął umysły. Poczęły zbierać fale, góra jęczeć, i urodziła się... mysz. Jednem słowem, emancypacya w takiém znaczeniu w jakiém ją określiłem, nie weszła w życie.

W New-Yorku, panna, jeśli się nie mylę, MacCleftan jest pułkownikiem; w Stanie Wyoming kobieta jest duchownym; zapewne znajdzie się także kilku adwokatów; w uniwersytetach tu i owdzie trafi się rodzaju żeńskiego student; ale już sam ten rozgłos owych osobistości, który dochodzi aż do Europy, wskazuje że są to wyjątki, po największéj części indywidua obdarzone przytem chorobliwą fantazyą, za któremi ogół kobiet wcale nie idzie, a które opinia, przy całej swojej tolerancyi, wyśmiewa.
Proszę bowiem: cobyście powiedzieli o kobiecie-duchownym, któraby spowiadała swego męża? albo jeszcze więcej: o żeńskim pułkowniku? A gdyby tak w razie wojny takiemu pułkownikowi przyszło nagle prosić nieprzyjaciół o zawieszenie broni, z powodu spodziewanego powiększenia się o jednę niewinną istotę sztabu? Takie kłopotliwe położenia wodzów wpłynęłyby może skuteczniej na złagodzenie okropności wojny, niż konferencye brukselskie. Chociaż nie! Świadomi rzeczy mówią, że widok tego wydającego sopranem rozkazy pułkownika, i jego plastyczne kształty, równie plastycznie rysujące się w obcisłym ubiorze żołnierskim, dziwnie dodatnio wpływają na zapał żołnierzy.

Ale dosyć żartów. Chcę mówić, że emancypacya nie weszła w życie w Ameryce, i że w ogóle w pracach i obowiązkach społecznych, kobiéta niewielki tu bierze udział. Powiedzą mi na to, że w Stanach wschodnich, np. w Nowéj Anglii, kobiety pracują w fabrykach. Prawda, ale ileż kobiet, a nawet i dzieci, pracuje w fabrykach w Europie. W Wielkiéj Brytanii, np. rząd musiał ograniczać liczbę godzin pracy dla kobiet i dzieci w zakładach rękodzielniczych; toż samo działo się i gdzieindziej, o czem czytelnik może znaleźć wiadomość u pierwszego lepszego ekonomisty. Wypada z tego, że i pod tym względem w Ameryce nie istnieje żadne wyjątkowe położenie, i że przeciwnie, nawet w przemyśle, kobieta tu bierze mniejszy udział niż w starym świecie. Dalej kobiety obesłały tu wystawę dziełami rąk swoich, które to dzieła pomieszczone są w tak zwanym oddziele kobiecym. Na wystawach europejskich nie było osobnych oddziałów kobiecych, ale nie wypada z tego, aby tysiące nadesłanych przedmiotów nie pochodziły z rąk kobiecych. Czyjemże dziełem są wszystkie koronki, tak podziwiane przez cały świat? mnóstwo przedmiotów galanteryjnych, hafty częściowe i gobeliny, wyroby porcelanowe, jedwabne, tkackie, stroje kobiece i t. d. We wszystkiem tem albo wyłącznie, albo pół na pół widzimy rękę kobiecą. Trudno zaprzeczyć, że stan robotniczy ma bez porównania więcej przedstawicielek w pierwszem lepszem fabrycznem społeczeństwie w Europie, niż w Ameryce. Ale zresztą udział ten w przemyśle nie może być policzony na karb emancypacyi. W Europie jednakże znajdujemy kobiety służące po biurach telegraficznych i pocztowych, w kasach rządowych i prywatnych: tu tego niema prawie nigdzie. Liczba kobiet zecerek w Europie także jest większą. Słowem, nigdzie nie spotykam tu takiego udziału kobiet w obowiązkach męzkich, któryby zasługiwał na ów rozgłos i na owe pojęcie o emancypacyi w Ameryce, jakie co krok napotykamy u nas w książkach poświęconych sprawie kobiecej i w ulotnych artykulikach dziennikarskich i broszurowych zatytułowanych: „Słówko w sprawie kobiecej,“ „Kilka słów,“ „Jeszcze słówko,“ albo w rozmaitych „Ziarnkach społecznych,“ których, mówiąc nawiasem, nikt dziobać nie chce.

Pozostaje więc nauczycielstwo, nauczycielstwo, i nic więcej. Udział to wprawdzie co się nazywa: wielmożny, ale nie wypłynął on z ruchu emancypacyjnego i prawie za emancypacyą tak określoną, jak określiłem ją wyżej, uważany być nie może. Zresztą, gdybyśmy nawet i poczytali go za objaw emancypacyi, jest to dopiéro jeden zawód, jeden kierunek, pierwszy krok, od którego do powszechnego wzięcia udziału w pracach i obowiązkach jeszcze daleko.

Tymczasem w Europie sądzą, że ów powszechny udział jest faktem już spełnionym.

Nakoniec co do specyalnego kształcenia się kobiet.
Istnieje możność takiego kształcenia się: zakłady naukowe są otwarte; nic nie stoi na przeszkodzie przyjmowaniu kobiet na fakultety prawne, medyczne; ale swoją drogą bardzo ich mała ilość z tych praw korzysta. Wieści krążące w Europie o zakładach tutejszych naukowych, wyłącznie żeńskich, są do wysokiego stopnia przesadzone. Takie instytucye, jak np. tak zwana akademia Vassara, daléj rozmaite kolegia w New-Yorku, Washingtonie, Bostonie, Filadelfii, uważane są powszechnie u nas za jakieś uniwersytety, równe przynajmniéj wszechnicom niemieckim. Jest to, jak Amerykanie mówią: „humbug.“ Skoro tylko zbiorę dostateczną ilość materyałów, poświęcę tym żeńskim akademiom osobny list; tymczasem zaś powiem, że o ile dotąd mogłem rzecz zbadać, są to tylko wyższe pensyonaty, których program zresztą naukowy daleko jest obszerniejszy na papierze niż w rzeczywistości.

Kobieta powszechnie kształci się tu razem z mężczyzną, temu zaprzeczyć nie można; ale kształci się tylko w zakładach naukowych niższych, które dają rozwinięcie umysłowe ogólne, nie zaś specyalne przygotowanie do jakiegoś zawodu. Większość mężczyzn z zawodami temi obznajmia się późniéj, bądź w zakładach specyalnych, bądź, co najczęściej przez samą praktykę: ogół kobiet zaś nie idzie dalej, i zwolna zapomina tego, czego się uczył w szkołach.

Rzecz to według mego rozumienia zupełnie naturalna. Udział kobiet w nauce i obowiązkach społecznych, nie wszedł w życie w Ameryce, bo wejść nie mógł. Wszelka teorya może się zmienić w rzeczywistość, nie tam jedynie gdzie nie znajduje przeszkód państwowych, ale tam gdzie odpowiada prawidłowej i tak niezbędnej jak chleb potrzebie. Tam gdzie kobiet jest więcej niż mężczyzn, gdzie tysiące ich nie wychodzi za mąż, a nie wyszedłszy nie może na chleb zarobić: tam nacisk kobiet szukających nowych sposobów do życia, będzie tak silny, że tego parcia nie wytrzymają żadne tamy i emancypacya musi przejść w życie, jako konieczność. Ale w Ameryce istnieją zgoła inne warunki. Kraj jest jeszcze mało zaludniony, a powtóre bogaty. Wspomniałem już o wielkiej przecięciowo wziętej zamożności tego narodu. Ziemia i pierwsze potrzeby życia są tanie, a praca droga; każdy więc mężczyzna pracując sześć godzin dziennie, zarabia z łatwością nietylko na utrzymanie własne, ale i rodziny. Co więcej: dzieci jak ongi u Izraelitów, są tu prawdziwie błogosławieństem Bożem, doszedłszy bowiem do pewnych lat, przedstawiają cenną siłę roboczą.

Z drugiej strony, ten kraj bogaty we wszystko, jest ubogi tylko w kobiety. Nie mam pod ręką statystyki ludności Stanów, jestem jednak pewny, że z wyjątkiem może kilku Stanów wschodnich, liczba mężczyzn, na ogół wziąwszy, w całych Stanach przewyższa kilkakrotnie liczbę kobiet, w niektórych zaś południowych i zachodnich, stosunek ten ma się tak, jak 5 do 1. Skutkiem tego każda kobieta ma tu przynajmniej 5 na 1-ną daną, że wyjdzie za mąż, i że znajdzie w pracy męża zaspokojenie potrzeb nietylko koniecznych, ale nawet i do pewnego stopnia zbytkowych.

Zdarzało się, że rodziny polskie, rossyjskie, czeskie, dość licznie osiadłe w Kalifornii, nie mogąc przywyknąć do powszechnej tu zupełnej równości w stosunkach ze służącemi, sprowadzały proste wiejskie dziewczyny z ojczyzny. Radość z takiej służącej bywała początkowo wielka, ale cóż gdy nietrwała, po kilku bowiem miesiącach zjawił się jaki gentleman, rzemieślnik, robotnik, farmer, oświadczał się miss Kaśce, Maryśce lub Jagnie, i zaślubiał ją, a zaślubiwszy, stroił potem w jedwabie i aksamity. Lady Kaśka, która przywykła była w domu cebrem na powyrku wodę nosić, tu huśtając się na biegunowem krześle, szybko oswajała się z pozycyą i w krótce nie różniła się niczem od innych „ladych.“ Sam poznałem kilka takich dam: niektóre zapomniały już rodowitego języka, w ogóle jednak z rozczuleniem słuchały swojskiej mowy, odpowiadając mi co chwila: „jest kochany panie!“ co miało znaczyć: „tak (yes!) kochany panie!“

Owóż wypada z tego, że kobieta wie tu, iż nie pracując, nie tylko z głodu nie umrze, ale będzie miała z czego żyć, nawet pod pewnym względem wykwitnie. Taki stan rzeczy objaśnia wszystko.

Tak do nauki, i do chwytania się za rozmaitą pracę, skłaniają ogół ludzi nie jakieś powody idealne, ale głównie potrzeba; tu zaś potrzeba ta nie istnieje. Bądź co bądź, bujać się na krześle z biegunami a inaczej mówiąc: żyć wesoło i bez troski, przyjemniej jest niż wytężać umysł lub muskuły. Cóż więc dziwnego, że tu kobiety wybierają to pierwsze.

Mówiąc wyłącznie o Kalifornii, muszę wyznać, że tu kobiety usuwają się od takich zajęć, które gdzieindziej wyłącznie w ręku kobiecem pozostają. Po wsiach np., mężczyzna doi krowy, w wielu farmach widziałem mężczyzn zamiatających izby; tam zaś gdzie dom jest zamożny aby utrzymać chińczyka, całe gospodarstwo kobiece spoczywa na jego barkach. Poczciwy i nie wyczerpanej poczciwości „John“ jest niańką, kucharką, ogrodnikiem, pani zaś domu kołysze się na krześle przyjmuje gości, ubiera się, pieści swoje rozpuszczone jak dziadowski bicz „baby“ (bebe), i oto całe jej zajęcie.

Ogólnie kończę te kilka słów o emancypacyi tem: istnieje jej możność a nie istnieje potrzeba, zatem niema i praktyki. Ale w Europie biorą możność za praktykę, i dla tego w pojęciu o amerykańskiej kobiecie powszechnie się mylą.

Jeszcze kilka słów dla dopełnienia obrazu.
Nigdzie może na świecie nie jest tak wygodnie kobiecie jak w Ameryce. Prawodawstwo ją kokietuje, obyczaj daje jéj wolność, opinia osłania ją nawet wtedy, kiedy broi, mężczyzna ją rozpieszcza. Jest to ogólna cecha rassy anglo-saksońskiej, ów szacunek dla kobiet, ale w Ameryce dochodzi on jeszcze wyżéj niż w Anglii. Może dlatego kobieta jest tu potrochu zepsutem dzieckiem. Gdyby mi jednak kazał ktoś porównać ją pod względem intelligencyi, rozwinięcia umysłowego i uobyczajenia z kobietą europejską, znowu spytałbym przedewszystkiem, z jaką kobietą europejską mam ją porównać? bo tu takich różnic jak w Europie niemasz wcale. Weźmy np. nasze stosunki. U nas dama i chłopka, salonowa panna i wiejska dziewczyna, to dwa światy, a przynajmniej dwa bieguny.

Może ktoś spytać, dla czego biorę takie ostateczności? — odpowiem na to: bo mi się tak podoba; bo nie ja wynalazłem te ostateczności, ale one istnieją w społeczeństwie. Otóż u nas salonowa panna mówi z wyjątkiem polskiego, Bóg wié wieloma językami, bo miała od dzieciństwa guwernantkę „z językami;“ grywa na fortepianie, umie rozmawiać o literaturze i sztukach pięknych z nieopisanym urokiem, o który też głównie chodzi. Umysł jej giętki i rozwinięty; jeśli jej się podoba pozować na wyjątkową naturę, potrafi przysłonić tajemniczą chmurką swą uperfumowaną duszę. Umié także nizać znaczące półsłówka na nitkę rozmowy o niczem, jak paciorki. W gęstym lesie subtelnych odcieni słów i uczuć porusza się tak swobodnie jak w domu. Na pierwszy rzut oka ocenia naturę, siłę i zręczność przeciwnika bez zakładania lewą ręką na nos okularów, jak to uczynił w Panu Tadeuszu Maciek stary; nie napróżno przecież dla wprawy rozkochiwała w sobie wszystkich kuzynków i wszystkich guwernerów swoich młodszych braci. Wogóle: jest sprytna, wyostrzona na towarzyskim pasku życia jak brzytwa, wprawdzie nieuczona, ale psychologicznie i estetycznie do najwyższego stopnia rozwinięta.

Może być przytem zła lub dobra, szlachetna lub nieszlachetna, to już rzecz jej wychowania i sumienia, w każdym razie jest istotą wysoce inteligentną. Kreśląc ten obraz kłaniam się tem samém wielu moim dawniejszym i nowszym znajomościom. Czy im to: tém samém zrobi przyjemność, czy przykrość, nie mam czasu się zastanawiać, przechodzę bowiem do drugiéj ostateczności, to jest do wiejskiej dziewczyny. Ta Chloe z czerwonemi nogami, chodzi boso po rżysku i dlatego ma różę w kostce; pija wódkę zasłoniwszy się kilimkiem, i na wszelkie pytania odpowiada wiecznie jedno: „kaj się wstydom!“ Sielankowa ta wstydliwość nie stoi zresztą na przeszkodzie pewnym również sielankowym zajściom na świeżem sianie. To tyczy się uobyczajenia. Chloe nie umie przytem czytać, pisać; nie rozumie absolutnie co się koło niéj dzieje, a świat w jéj oczach odbija się tylko zewnętrznie, tak jak niebo w wodzie. Do jej mózgu nie dochodzi nic. Teraz tedy z jakąż kobietą mam porównać Amerykankę? Powiecie z przeciętną: to się znaczy nie istniejącą w rzeczywistości; wreszcie bądźcie łaskawi to przecięcie uczynić, bo ja go zrobić nie umiem. Jeśli chodzi o przeciętną amerykankę, to inna rzecz. Wyłączywszy sawantki i kilkaset indywiduów, które podróżując po Europie wyrobiły się na kobiety europejskie, wezmę pierwszą lepszą i powiem: oto typ. Otóż powtarza się toż samo, o czem mówiłem pisząc o oświacie w Ameryce. Brak tu tak wybitnych różnic jak u nas. Rozwinięcie umysłowe i uobyczajenie nie są tu arendą jednej tylko klasy. Każda kobieta umie tu czytać, pisać, czytuje gazety, ma jako tako rozwiniętą głowę, wszystkie ubierają się jednakowo, t. j. przynajmniej jednym krojem i jedną modą: wszystkie nie różnią się zbytecznie obyczajami, t. j. tak pod względem intellektualnym, jak i estetyczno obyczajowym stoją niżej od niewielu naszych kobiet, a wyżej od całej masy.

Ale na podróżnikach, którzy, jak się to najczęściej zdarza porównywają tutejsze kobiety wyłącznie z jedną tylko klasą kobiet w Europie, robią one powszechnie ujemne wrażenie. Oto dlaczego np. panna Krystyna Narbutt malowała tak sadzami tutejszy świat kobiecy. Zupełnie pojmuje, że świat ten musiał jej się wydawać dość sobie ciemny, prostacki i wogóle: mauvais genre. Horainowi, gdyby również baczył w porównaniach tylko na nasze kobiety świata wyższego, Amerykanki także nie przypadłyby do smaku; ale Horain nic złego o nich nie napisze, bo to niestrudzony wyznawca i czciciel płci pięknej.

Co do mnie, oddawszy wszelką sprawiedliwość lepszej proporcyi w oświeceniu kobiet w Stanach Zjednoczonych, daleki jestem od tego, abym je miał stawiać za wzór kobietom europejskim oświeconym. Powiem nawet, że Amerykanki mają wiele ich wad, ale nie mają wielu ich przymiotów. Więc naprzód, na ogół wziąwszy, mniéj są pracowite, mniej zajmują się domem, gospodarstwem domowem i kuchnią, skutkiem czego kuchnia amerykańska znajduje się w stanie dość opłakanym. Powtóre, zamiłowanie strojów dochodzi tu do jeszcze wyższego chyba stopnia. Dlatego też nawet na bulwarach paryzkich nie można zobaczyć tylu wspaniałych tualet damskich, ile się ich widzi na Nowojorskim Brodway, lub na Kerney w San-Francisco. Moda, jak już wspomniałem jest tu jednakowa dla wszystkich, i ubranie służącej lub wieśniaczki różni się od ubrania milionowej kupcowej lub żony wysokiego urzędnika, tylko ceną i gatunkiem materyału, nie zaś krojem.

Tak wystrojone kobiety, dziwnie wyglądają obok mężczyzn, nie przywiązujących do ubioru żadnego znaczenia. Można powiedzieć, że rękawiczki i frak są rzeczą prawie w Ameryce nieznaną. Wiadomo wam zapewne, iż prezydent Grant występował na uroczystości otwarcia wystawy w surducie i bez rękawiczek. Podczas gdym bawił w Anaheim, w południowéj Kalifornii, przyjechał do tego miasteczka cyrk francuzki. Oczywiście, cała okolica zjechała się na tę uroczystość. Otóż trzeba było widzieć miejskie i wiejskie „ladies“ wystrojone według żurnalów, uczesane w koki i loki dekoltowane, upudrowane, urękawiczone, idące na wieczorne przedstawienia, pod rękę z mężami o ogorzałych twarzach, ubranymi, tylko w buty, spodnie i bawełniane koszule, bez kamizelek i surdutów.

Ale tak dzieje się tu wszędzie. Mężczyzna estetyczne swe instynkta zaspakaja tu strojąc żonę. Zadawalnia go to zupełnie.
Znajomość francuzczyzny uchodzi między amerykańskiemi kobietami również jak i u nas za szczególniejsze znamię dystynkcyi i dobrego tonu, nie jest jednakże rozpowszechnioną. Każda kobieta gdy mowa jest o języku francuzkim, wypowie niezawodnie stereotypowy frazes: „it is very sweet language“ (it is very swit lingwicz: to jest bardzo słodki język); co więcej, każda prawie idąc za popędem mody, poczyna się uczyć po francuzku; ale napotkawszy pierwsze trudności, traci chęć i energią. Swoją drogą, między nie umiejącemi wcale tego języka, uchodzi za bardzo w nim biegłą, dopóki nie zjawi się jaki cudzoziemiec, i dopóki w rozmowie z nim nie pokaże się, że panna umie „very little“ (bardzo mało) po francuzku, które to „very little“ zwykle w rzeczywistości równa się zeru.

O literaturze, poezyi i sztukach pięknych, kobiety tutejsze nie wiele mają pojęcia; przyczem poznanie literatur zagranicznych utrudnia nieznajomość obcych języków. Na talenta w edukacyi kobiet mniej tu zwracają niż w Europie. Nie spotkałem kobiety któraby znała rysunek lub malarstwo. Znajomość muzyki, na nieszczęście, więcej jest rozpowszechniona, ale za to do najwyższego stopnia powierzchowna. Brak Amerykankom i pracy, i muzycznych zdolności, i wreszcie estetycznego poczucia. Przeglądając nuty w różnych domach tutejszych, nie spotkałem się ani razu z Haendlem, Mozartem, Bethowenem, Szopenem, Lisztem, z mistrzami francuzkimi lub włoskimi. Wszędzie znajdowałem tylko jakieś walce, polki, marsz Georgia i... quousque tandem Catilina! „La priere d’une vierge“ Bądarzewskiej. Tutejsze dziewice grywają ową „la priére,“ jeżdżąc wraz z krzesłem wzdłuż klawiatury, wzdychając, podnosząc oczy; słowem zupełnie jak u nas, co ma oznaczać niewinność, idealność, panieńskie tęsknoty, fałszywy apetyt i tym podobne.

W obyczaju towarzyskim i rozmowach dziwnie się tu mięsza surowość purytańska ze swobodą, o jakiej niemożemy nawet mieć pojęcia. Pod tym względem niéma na świecie bardziéj różnych towarzystw, jak amerykańskie i hiszpańskie (meksykańskie), którychto ostatnich poznałem wiele w połudnowej Kalifornii. W towarzystwie hiszpańskiem, pierwszem prawie pytaniem i zupełnie poważnem, jakie po zabraniu znajomości mężczyzna zadaje kobiecie, jest: Esta Usted enamorada?“ Czy jesteś pani zakochana? Jeśli kobieta odpowiada: „Sicaballero“ wówczas grzeczność nakazuje wykrzyknąć: „jestem zgubiony!“ Ta poetyczna rasa, również jak wszystkie narody romańskie, miłość uważa jakby za dobrego geniusza, bez którego życie niewartoby było jednego reala, za pierwszą, najgłówniejszą, i tak niezbędną jak chleb powszedni potrzebę. Cóż więc dziwnego, że i mówi téż przeważnie o miłości.

W towarzystwie amerykańskiem rozmawiać tak nie uchodzi; ale natomiast częstokroć młoda panna pozwala tu sobie powiedzieć, skutkiem nieświadomej siebie śmiałości, coś takiego, co mężczyzna biorąc rzeczy po europejsku, mógłby najopaczniéj rozumieć! Na pewnej np. wycieczce poznałem dwie damy, nader, jak mi mówiono, dystyngowane: ciotkę, podobno autorkę jakichś poezyi, i siostrzenicę, piękną pannę, białą jak śnieg, z niebieskiemi oczyma i czerwonemi włosami. Rozmawiałem z panną przez tłómacza, nie umiałem bowiem jeszcze prawie nic po angielsku. Po chwili więc powiadam:
 — Żałuję bardzo, że nie umiejąc języka pani, nie mogę z nią bezpośrednio rozmawiać.
 — Nic nie szkodzi — odpowiada miss — jeśli pan chce, będę pańską nauczycielką.
 — Pani, wdzięczność moja.... i t. d.
 — Jednakże będę pana uczyć pod jednym warunkiem.
 — Z góry przystaję na wszystkie; ale pod jakimże?
 — Oto, jeżeli pozwolisz przy lekcyi uścisnąć od czasu do czasu twoją rękę.

Wyznaję, że obstupui! Gdyby to było w rozmowie we dwoje tylko, doprawdy, moja wrodzona zarozumiałość znalazłaby obszerne pole do przypuszczeń. Ależ było to powiedziane za pośrednictwem osoby trzeciej, wspólnej naszej znajomej, i głośno, w obec całego towarzystwa, jako zwykła uprzejmość: „sans consequence.“ Gdybym miał lat sześćdziesiąt, usłyszałbym toż samo. Tu obyczaj towarzyski na to pozwala.

Również przez taką tylko swobodę obyczajów, panującą obok purytańskiej powagi, można wytłómaczyć istnienie tu tak zwanego stosunku: „flirtation“ (flirteszyn). Wyraz ten na polski język da się przełożyć przez umizgi, albo koperczaki.
Młody człowiek i panna stojąca ze sobą w takim, zresztą bynajmniej nie sekretnym stosunku, widują się ze sobą sam na sam, ile razy im się podoba, chodzą we dwoje na spacery, podróżują nawet; słowem: są ciągle ze sobą i poznawają się wzajemnie. Jeżeli charaktery ich przystają do siebie, wówczas „flirtation“ zmienia się w związek małżeński; jeśli zaś nie, każde odchodzi w swoją stronę.

W Europie stosunek taki wywołałby niezawodnie mnóstwo skandalicznych następstw. Tu ich nie wywołuje. Z jednej strony stoi temu na przeszkodzie chłodny temperament kobiet, w którym rozwaga przeważa nad uczuciem; z drugiej opinia, która w danym razie całą odpowiedzialność zwala na mężczyznę i wyłącznie jego tylko podaje na ohydę publiczną; a nakoniec i prawodawstwo, które pod karą ogromnych summ pieniężnych, każe mu się żenić natychmiast, i słuszność przyznaje kobiecie nawet wówczas, gdy widocznie rzeczy się mają inaczej.

Na tem zakończę szkic obecny. Z powodu swych rozmiarów, musi, on zapewne być niedokładny i niewyczerpujący; starałem się jednak unikać w nim rysów fałszywych, a przytem być o ile można objektywnym. Sądy moje może czytelnik uważać za premissy, z których niechaj wyprowadza takie wnioski, jakie mu się podoba. Co do mnie, powtarzam tylko, że nie zamykając oczu na ciemne strony tutejszego społeczeństwa im bardziej i pilniej mu się przypatruję, tem więcej dostrzegam stron jasnych.
________________
* https://pl.wikisource.org/wiki/Listy_z_podr%C3%B3%C5%BCy_po_Ameryce/VI

Komentarze

  1. No właśnie coś takiego chciałem poczytać. Przepyszne! Dziękuję za wybór i wygodne udostępnianie, Krzysztof. Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

NR 1, NR 2 W ANTYKU

JAK DRZEWA KOMUNIKUJĄ SIĘ ZE SOBĄ

APOKALIPSA